Rozdział XII

Rozległe ogrody Verdes, duma rodu von Throim, słynęły na cały Ilear. Nawet o tej porze roku kwitły tu pnące róże, których bogate kwiecie pojawiało się wczesną wiosną, a opadało dopiero po pierwszym mrozie. Lady Loraine von Throim sama o nie dbała, dzieląc opiekę nad nimi z najętymi ogrodnikami. Nie bała się pobrudzić rąk przekopywaną wokół krzewów ziemią, nie krzywiła się na hodowlane pierścienice, nie robiła scen, gdy pokłuła dłonie różanymi cierniami. Ogrody należały do niej i tylko do niej – od pierwszego dnia pobytu w rodzinnej posiadłości męża, gdy otrzymała je w podarunku od starszego hrabiego von Throim do rozporządzania zgodnie z życzeniem.

Wraz z przybyciem do Verdes Elizabeth de la Varre, Loraine utraciła nawet ten skrawek własnego domu na rzecz dawnej miłości hrabiego. Elizabeth odnalazła tam schronienie, które Loraine stworzyła dla siebie. Razem z córką spacerowała wysypanymi białym żwirem ścieżkami i przesiadywała w różanych altankach, gdy tylko pozwalała na to pogoda. Jedynie dla tych spacerów porzucała przydzielone jej pokoje. A Loraine, obserwując ją z okien posiadłości, nie mogła nawet czuć złości, co najwyżej żal. Jak miałaby odmówić chwili wyciszenia kobiecie sprowadzonej do obcego domu wbrew swojej woli, nieznającej losu syna, niepewnej przyszłości córki i swojej własnej?

Odkąd tu gościła, Elizabeth nie odezwała się do hrabiego ani słowem. Unikała go, a gdy raz jeden zdarzyło się, że znalazł w sobie odwagę, by za nią wybiec, wysłuchała go, wszystkich jego wyjaśnień i próśb, z kamienną twarzą, obojętnie. Gdy już zabrakło mu słów, wróciła do swoich pokoi, by nie opuszczać ich przez kilka następnych dni.

Loraine była świadkiem ich spotkania – z okna sypialni – i widziała, jak bardzo jej mąż cierpiał.

Biedny Robert. Tak długo czekał na ten dzień. Tak mocno wierzył, że gdy wyzwoli swoją Elizabeth spod władzy Gabriela, wszystko skończy się jak powinno było zakończyć się lata temu. Zawiódł się, tak srodze się zawiódł! Kobieta, którą przywiózł z Brugge, nie była jego Elizabeth – dziewczyną, którą pamiętał i którą kochał przez te wszystkie lata. Szukał w jej oczach tego, co widział dzień w dzień jedynie na obrazie ukrytym przed wzrokiem małżonki za kotarą. Gdyby tylko zapytał, Loraine powiedziałaby mu, że nie znajdzie w nich nic poza szaleństwem. Ale nawet gdyby zapytał, nie słuchałby odpowiedzi. Nie mógł pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Obsesyjnie wracał do myśli, że kara, jaką wymierzył księciu Brugge, była zbyt łagodna, niewspółmierna do win. Ach, gdyby tak znalazł się sposób, by odwrócić wydarzenia tamtej nocy! By zamiast szybkiej śmierci zgotować księciu los, na jaki zasłużył za wszystko, czego się dopuścił! Za to, jak zmienił jego Elizabeth! Zniszczył jej życie. Zniszczył życie im obojgu, i do końca pozostał na to obojętny! W swojej rozpaczy podzielił się przemyśleniami z Loraine, szukając u niej zrozumienia i wsparcia, które okazywała mu przez wszystkie wspólne lata. Dopiero kiedy jego wzburzenie wybrzmiało w ostatnich słowach nienawiści do Gabriela i gdy dostrzegł jej drżące dłonie, które próbowała ukryć w fałdach sukni, podszedł do niej i objął, by szeptać w jej włosy słowa przeprosin.

Kiedy starszy hrabia von Throim ugadywał się z jej ojcem wierzyła w to, co obaj mówili: czas leczy wszystkie rany, a wsparcie kochającej żony trwającej przy boku mężczyzny jest cenniejsze niźli marzenie o dalekiej, ulotnej miłości. Wierzyła jednak też w to, co przed laty powiedziała jej stara kobieta, wróżąca w ukryciu przed strażami na dworskiej uroczystości z okazji narodzin królewskiej córki: prawdziwa miłość zdarza się tylko raz w życiu. Ona swoją znalazła, zbyt późno jednak, bo i jej ukochany również już odkrył własną.

Mżący deszcz moczył jej włosy i suknię, ale Loraine ignorowała wilgoć i chłód, delikatnie gładząc płatki herbacianych, jesiennych róż, otulona ich słodkim zapachem. Jeśli tylko w deszczu mogła na moment odzyskać ogrody dla siebie, niech tak jest.

— Twoje ogrody rzeczywiście zasługują na miano najpiękniejszych w królestwie.

Tak bardzo zatraciła się w kojącym szeleście kropel uderzających o płatki i ziemię, że nie dostrzegła Elizabeth stojącej pod kwiecistym łukiem w wejściu do różanego pawilonu. A nawet gdyby ją widziała zbliżającą się do jej schronienia, nie spodziewałaby się słów, jedynie milczenia, jakie Elizabeth utrzymywała od przyjazdu do Verdes.

Loraine zawsze była świadoma ich wzajemnego podobieństwa, ale dopiero w tej chwili, z bliska, twarzą w twarz, ta gorzka świadomość uderzyła ją z całą mocą. Była młodsza od Elizabeth, ale zaledwie o dwa albo trzy lata – ta różnica w wieku nie była oczywista w ich urodzie. Złote włosy, jasne oczy – Loraine bardziej niebieskie, Elizabeth szare – u obu głębokie i inteligentne. Łagodny uśmiech, smukła talia, delikatne dłonie, pełne gracji ruchy. Przy odrobinie dobrej woli można by je wziąć za siostry. Z pewnością ułatwiło to Robertowi zgodę na małżeństwo ułożone przez starszego hrabiego von Throim niemalże zaraz po ślubie księcia z Elizabeth po to tylko, by odciągnąć myśli syna od zemsty.

— Mogę?

Elizabeth wciąż stała w tym samym miejscu, czekając na jej przyzwolenie wejścia pod sklepienie z róż, dające niewielką ochronę przed deszczem.

— Proszę. Usiądź.

Zaproszona do środka, Elizabeth zajęła miejsce na krawędzi ławeczki naprzeciw Loraine. Przez moment milczała, zapatrzona w kwiaty oplatające drewnianą kratę i tworzące żywą ścianę pawilonu. Przyszła sama; Isabelle tak rzadko odstępowała boku matki, że jej samotne nadejście było nie mniej zaskakujące niż wyrażona chęć rozmowy.

— Sama nigdy nie miałam ręki do kwiatów — przyznała Elizabeth, nieobecnym spojrzeniem śledząc spływające po płatkach pojedyncze krople wody. — Teraz, widząc, co stworzyłaś, zazdroszczę ci twojej pasji.

— Praca w ogrodach pomaga mi zapełnić dni zajęciem. — Rozmawiały o kwiatach. Było to tak nieprawdopodobne, że wydawało się snem pachnącym różami i wypełnionym delikatnym szelestem deszczu. — Inaczej…

— Nienawidzisz mnie? — przerwała jej Elizabeth, burząc wrażenie nierealności. Tak, słowo: nienawiść doskonale wpasowało się w rzeczywistość ich obu.

Loraine pokręciła głową, patrząc na Elizabeth. Lady von Throim, Lady de la Varre, hrabina, księżna – jak bardzo puste to były tytuły! Tak w tej chwili odległe, że zupełnie pozbawione znaczenia.

— Nie — odpowiedziała podobnie jak kilka dni temu Isabelle. — Miałabym cię nienawidzić, bo Robert ciebie pierwszą obdarzył swoją miłością?

Isabelle przyjęła jej wyjaśnienia z niedowierzaniem i niezrozumieniem. Elizabeth… Elizabeth drgnęła jakby ktoś ją uderzył.

— Miłość? Naprawdę mam wierzyć, że twój mąż mnie kocha?

W pierwszej chwili odruch kazał jej zapewnić Elizabeth o prawdziwości uczuć Roberta, bo przecież tak właśnie było: Robert kochał swoją Elizabeth i zrobiłby wszystko, by wydrzeć ją z jej niedoli. Zrobił wszystko. Kiedy jednak pochwyciła spojrzenie drugiej kobiety, słowa uwięzły jej w gardle. Szare oczy były pozbawione wyrazu, obojętne na odpowiedź, jaką szykowała Loraine. Żadne słowa nie mogły jej przekonać, czy to do oddania hrabiego, czy zaprzeczenia jego uczucia.

— Ty w to nie wierzysz — uświadomiła sobie prawdę ukrytą w tym spojrzeniu.

Elizabeth nadal jej się przyglądała. Obróciła głowę lekko na bok, ściągnęła jasne brwi w zastanowieniu, przymrużyła oczy.

— Myślisz, że byłabyś mu wdzięczna — podsunęła łagodnie. — Podziękowałabyś mu za jego oddanie i miłość. Postarałabyś się, by w końcu był szczęśliwy, tak jak na to zasłużył. Prawda?

Czując napływające do oczu niechciane łzy, Loraine pokiwała głową. Tak, naprawdę w to wierzyła. Gdyby była na miejscu Elizabeth… Dlaczego to jej Robert nie darzył tak bezgraniczną miłością?

— Ja też tak myślałam. Tydzień, miesiąc, pół roku, rok. W prawie królewskiego dekretu Gabriel odebrał mi rodzinę, odebrał mi wolność. Nikt się nie upomniał o krew moich bliskich. Nikt się o mnie nie upomniał. I znów tak jest! — Elizabeth zaśmiała się gorzko, z nutą szaleństwa, o które wszyscy ją posądzali. Zanim Loraine zdążyła się odezwać, Elizabeth kontynuowała. — Robert powtarzał, że mnie kocha. Że na zawsze pozostaniemy razem, że czeka nas wspólne, szczęśliwe życie. Ale gdy go potrzebowałam, zostawił mnie. Czekałam, ale się nie zjawił. Wierzyłam, ale mi nie pomógł. Wziął cię za żonę. Gdy dotarła do mnie wieść o waszym ślubie… Znienawidziłam cię. Bardziej niż jego. Bardziej niż Gabriela.

— Nigdy nie życzyłam ci źle — wyszeptała Loraine, przymykając oczy. Spod powiek uciekły powstrzymywane łzy, chociaż co je wywołało, nie wiedziała. Niesprawiedliwość, jaka dotknęła Roberta? Los Elizabeth? Jej własny?

— Wiem. — Elizabeth wykonała ruch, jakby chciała ją dotknąć, ale cofnęła dłoń, zanim ku niej sięgnęła. — Już wtedy wiedziałam, że nie było w tym twojej winy. Byłaś w wieku Isabelle, młodsza niż twój syn dzisiaj, prawda? — Nie czekała na potwierdzenie, mówiła dalej. — Ale ciebie łatwiej było nienawidzić niż Roberta. Łatwiej niż Gabriela – z nim musiałam nauczyć się żyć. Nie było dla mnie innej drogi.

— Teraz masz wybór. — Słowa z trudem przechodziły Loraine przez gardło, ale czyż nie do tego sprowadzało się całej jej życie? W przeciwieństwie do tego, co czuła Elizabeth – czy też co powiedziała, że czuje – ona kochała Roberta. A gdy się kogoś kocha, tak naprawdę, szczerze kocha, to życzy mu się szczęścia, nie życia w ciągłej tęsknocie. — Możesz go przyjąć z powrotem.

— A ty usuniesz się w cień? — Na twarzy Elizabeth pojawił się blady, czuły uśmiech, kontrastujący z pustką w jej oczach. Pokręciła głową. — To twój dom, twój mąż. Nie chcę ani jednego, ani drugiego. Na to o osiemnaście lat za późno.

— Obwiniasz go za to, co się stało?

— Obwiniam go za to, co się nie wydarzyło. — Elizabeth spuściła oczy na splecione na kolanach dłonie. Będąc w Verdes nie stroiła się w biżuterię, ale na jej palcach połyskiwała zdobiona obrączka. Nie ślubna; ta miała wygrawerowany wzdłuż całego owalu symbol Brugge. — A co do nocy śmierci Gabriela… Nie żal mi go. Nie żal mi Kaspiana. Nie żal mi żołnierzy i służących, którzy zginęli, chcąc obronić moją rodzinę. Ale żal mi wyrazu na twarzy twojego męża, gdy w potokach krwi stał nad ciałem Gabriela i trzymał miecz przy gardle mojego syna. On nie przybył do Brugge uwalniać; wdarł się do mojego domu, by pomścić krzywdę, której sam doznał.

Na chwilę zapanowało milczenie. Loraine nie miała odpowiedzi na to, co usłyszała. Oskarżenie, że Robert w swoim działaniu nie kierował się uczuciem, a zdeptaną przez innego męską dumą i obsesyjną żądzą zemsty zabolało gdzieś głęboko w środku. Jeśli nie stała za tym miłość, to czym było całe jej życie przy boku mężczyzny, którego sama kochała i dla którego szczęścia poświęciłaby własne?

Elizabeth podniosła się z ławki.

— Wybacz. Nie przyszłam niepokoić cię moimi wyznaniami i tłumaczeniami. Nie szukam twojego zrozumienia. Ale jeśli to prawda, że mnie nie nienawidzisz, ochroń moją córkę. Isabelle chce krwawej zemsty, a ja nie zdołam jej powstrzymać. Nie pozwól, by Robert ją skrzywdził.

Nie czekała na odpowiedź, zostawiła Loraine samą.

Jeśli tak jest, jeśli Isabelle spróbuje pozbawić Roberta życia… Loraine poczuła kolejne ukłucie w sercu. Nie wolno jej do tego dopuścić. Dla dobra Roberta, nie tylko z obawy o jego życie. Jeśli w chwili gniewu hrabia zagrozi dziewczynie pogrążonej w cierpieniu po stracie rodziny, raz na zawsze zatrzaśnie drzwi między sobą a Elizabeth. A ona, Loraine, nie będzie mogła żyć u boku mordercy dzieci.

Gdy w drodze powrotnej do swoich pokoi mijała gabinet Roberta, zrozumiała, że pora wybrana przez Elizabeth na ich rozmowę nie była przypadkowa. Przez niedomknięte drzwi dostrzegła hrabiego, a razem z nim Isabelle. Nic się nie działo, nikt nikogo nie atakował, nikt z nikim się nie kłócił. Isabelle zajmowała miejsce w fotelu z dala od biurka, za którym siadł jej mąż, ale w doskonałym miejscu, by Robert, choć starał się tego nie okazać, mógł ją obserwować. Zerkał to na nią, to na w pełni odsłonięty portret. Isabelle czytała coś z kartek, które trzymała w ręku i… O bogowie. Loraine, gdy wsłuchała się w słowa, rozpoznała w nich ton oskarżenia, świadczenia przeciwko… księciu Brugge. Isabelle opisywała hrabiemu okrucieństwa, jakich dopuścił się jej ojciec. Mówiła cicho, z trudem, a jej głos łamał się raz za razem. Gdy umilkła na dłużej, Robert wstał zza biurka, podszedł do fotela i pogłaskał dziewczynę po włosach, a później zamknął jej dłoń w swojej, oferując milczące wsparcie.

W ciągu zaledwie kilku dni Isabelle sprawiła, że w córce znienawidzonego wroga hrabia zobaczył ofiarę taką samą jaką była Elizabeth, ale zwracającą się teraz do niego o dalszą pomoc. Podobna do Elizabeth, łagodna jak Elizabeth, widząca w nim wybawiciela.

Zaiste Gabriel wychował dzieci na swoje podobieństwo: bez skrupułów dążące do osiągnięcia swych celów.

Loraine przekroczyła próg gabinetu, zaskakując oboje. Robert momentalnie cofnął się od fotela, Isabelle podniosła się z widocznym przestrachem. Strach był na pokaz, dla Roberta, bo Loraine dostrzegła błysk niezadowolenia przemieszanego z cieniem odrazy, zanim dziewczyna nad sobą zapanowała.

— Isabelle, idź do matki.

Isabelle skłoniła się przed nią, później przed Robertem ulegle i skromnie opuszczając oczy – ach, wiedziała co robi! – i zostawiła ich samych.

— Loraine — rozpoczął hrabia, ale ona uciszyła go, unosząc dłoń i prosząc go o uwagę. Nie weszłaby w słowo, ale nie musiała, tyle wystarczyło.

— Nie przychodzi mi to z łatwością, ale proszę cię, Robercie, rozważ, co tutaj zaszło.

— Nic… — Hrabia znów tylko zaczął i od razu urwał. Zachmurzył się, spojrzał na fotel, później na drzwi. — To biedne dziecko potrzebuje opieki. Bogowie świadkami, że dość się nacierpiała w domu Gabriela, a Elizabeth nie jest w stanie jej teraz wesprzeć. Opowiada mi o tym, co widziała i czego doświadczyła w nadziei, że będę to mógł wykorzystać, jeśli ktoś podważy królewskie przyzwolenie na powstrzymanie okrucieństw księcia Brugge.

— Pozwól mi się ostrzec. — Loraine przymknęła oczy i splotła razem dłonie. — Isabelle nie szuka opieki. Nie patrz na nią przez pryzmat urody i wspomnień o Elizabeth. Jeśli jej ulegniesz, jeśli obdarzysz ją zaufaniem, dopuścisz do siebie zagrożenie. Więcej: stracisz honor, stracisz Elizabeth i… stracisz mnie.

— Zagrożenie? — Szok był wyraźny w całej postawie hrabiego. Żona tak do niego nie przemawiała. Nigdy nie dążyła do konfrontacji, nigdy nie robiła mu wyrzutów. Zawsze cicha, zawsze oferująca wsparcie. — Nie rozumiem. — Czyżby teraz oskarżała go o chęć uwiedzenia Isabelle? Czyżby groziła mu – czym? — Loraine?

Loraine westchnęła.

— Elizabeth i Isabelle przebywają w Verdes pod twoją opieką. Nie możesz dopuścić do tego, by spotkała je tu krzywda. Żadna. — Ostatnie słowo zaakcentowała szczególnie mocno. — Ale nie możesz też zapomnieć, że przebywają tu wbrew swojej woli. Nie daj się zwieść tym, że Isabelle to kobieta. Kobiety również śnią o zemście.

I Isabelle może się udać to, do czego nie była zdolna jej matka. Z całą pewnością była gotowa wiele poświęcić, by osiągnąć swój cel, jeśli sądzić po tym, czego była świadkiem Loraine.

— Bzdury — syknął hrabia, ale słowa żony obudziły w nim czujność, której rzeczywiście nie zachował w obecności Isabelle. Podszedł do Loraine, ujął jej dłonie w swoje i spojrzał w oczy, próbując wyczytać w nich prawdę. Loraine zawsze służyła mu radą i pomocą, ale nigdy nachalnie, nigdy wbrew niemu. — Naprawdę?

— Tak.

— Chce mnie oszukać?

— Tak.

Przytulił ją do siebie, hamując cisnące się na usta gniewne wyrzuty. Duma kazała mu odeprzeć ostrzeżenie żony wściekłym wybuchem, ale Loraine nie przyszła go o nic oskarżać. Przyszła go ochronić, gdy on na moment zapomniał, że w żyłach Isabelle płynie zdradziecka krew de la Varre. Sam tego dotychczas nie widział, ale rzeczywiście był zaślepiony tym, jak bardzo córka Gabriela przypominała jego Elizabeth, młodą i pełną życia. Bogom dzięki za Loraine.

— Chodź. — Przepuścił ją w drzwiach gabinetu, a później poprowadził ku pokojom ich gości. Z każdym krokiem czuł większy gniew i większe upokorzenie na myśl o tym, że Isabelle próbowała go omotać, a on sam nie dość, że nie zauważył, to był gotów jej ulec. Nie, nie jej – wspomnieniu jej matki, co Isabelle świadomie wykorzystała.

Nie czekał na zaproszenie, wszedł na pokoje Elizabeth bez uprzedniej zapowiedzi. Na jego gwałtowne najście Elizabeth wstała od zdobnego sekretarzyka, a Isabelle cofnęła się o krok, wystraszona aurą wściekłości, jaka mu towarzyszyła.

— Isabelle, od tej pory możesz opuszczać te pokoje jedynie w towarzystwie matki lub mojej żony. Panience w twoim wieku nie przystoją samotne wędrówki po zamku. Elizabeth, Loraine, gdy tylko Marco wróci do domu, rozpoczną się przygotowania do uroczystości zaślubin z Isabelle.

Elizabeth i Loraine jednocześnie otwarły usta do protestu, ale hrabia nie pozwolił im dojść do słowa.

— Święte więzy połączą nasze rody jak to nam przeznaczone.

Nie czekając na odpowiedź, opuścił pokój.

Loraine i Elizabeth patrzyły przez chwilę w otwarte drzwi, których hrabia nie zamknął wychodząc, później na siebie. Przeklęte zaręczyny po raz kolejny kładły się cieniem na życiu ich dzieci. Po twarzy Isabelle już spływały łzy.

Przynajmniej Marco był z dala od tego szaleństwa.

*

Wracaj. Jesteś potrzebny.

Raynhard był w drodze na prywatne spotkanie z Rosierem, gdy na krótki moment zawładnął nim niezrozumiały niepokój. Inglot. Zmienił swój cel w pół ruchu, zamiast do Rosiere’a kierując się w stronę wyjścia. Z każdym kolejnym krokiem przyspieszał, czując, że nie należy tracić czasu. Wbiegł do stajni nie czekając, aż stajenny wyprowadzi jego wierzchowca na dziedziniec. Chwilę później pędził ulicami stolicy ku bramom miasta, nie zważając na ludzi, którzy ustępowali mu drogi. Jeśli zdążyli.

Do wieży dotarł grubo po północy. Itari stała przy oknie, zapatrzona w deszcz na zewnątrz, Inglot trzymała ją w ramionach i szeptała coś uspokajającym tonem. Raynhard w momencie poczuł jak przerażenie ściska mu pierś, pozbawiając tchu.

— Co — zaczął, ale na tym zakończył, bo gdy Itari odwróciła się ku niemu, blada jak płótno i z łzami w oczach, słowa uwięzły mu w gardle.

— Rayn — szepnęła łamiącym się głosem.

— Cicho. — Inge nadal próbowała ją uspokoić, ale ani jej słowa, ani ostrożny dotyk nie przynosiły skutku. Raynhard poczuł jak krew odpływa mu z twarzy na myśl o tym, co to może oznaczać. Powietrze wokół Itari aż drgało od emanującego z niej żalu i bólu, i gniewu, i przerażenia.

— Itari? — spróbował raz jeszcze.

Zmiana na twarzy Itari zaszła tak gwałtownie, że Raynhard cofnął się jak pod wpływem fizycznego ciosu. Dzika wściekłość zajęła miejsce rozpaczy. Wybuch był blisko, ale zanim Itari się odezwała, zrobiła to Inglot.

— Skarbie, uspokój się, to nikomu nie pomoże.

— Nie — fuknęła cicho. Po chwili powtórzyła głośniej, z mocą. — Nie! Ty nie wiesz. Nie czujesz. I on też nie wie. A powinien. Powinien!

Słowa inkantacji przecięły powietrze niczym sztylet, który celował prosto w umysł Strażnika. Tym razem Raynhard oparł się zaklęciu, po części dlatego, że niepokój wyostrzył mu wszystkie zmysły, a po części dzięki błyskawicznej ingerencji Inglot. O kraniec jego świadomości otarł się cień bólu, jaki chciała przekazać mu Itari. Bólu i strachu. Nie jej bólu i nie jej strachu.

— Co to…

Nie dokończył. Wiedział, że Itari – wbrew radom Iglot, wbrew powszechnie przyjętym zasadom – uformowała niepełną jeszcze, ale już silną więź z Vanem. Jeśli to, co właśnie poczuł, nie należało do niej…

Wypadł na zewnątrz, zanim Inglot zdołała go zatrzymać. W sieni doleciał go jeszcze jej głos, ale nic nie było w stanie zmienić jego decyzji. Dosiadł konia i pognał ku Brugge.

*

To nie był jednak dobry pomysł – w nocy, bez światła i gdy Van z każdym kolejnym krokiem coraz mniej pewnie trzymał się na nogach. Wyszli z dala od zamku, tylko co z tego, skoro nie mieli koni, Marco nie wiedział, w którą stronę się skierować, Van był już ledwo przytomny, a obaj trzęśli się z zimna i zmęczenia. Gdy Morivern odkryje ich nieobecność, zorientuje się, w jaki sposób opuścili zamek. Mimo najszczerszych chęci Rena nie mogła przecież ukryć faktu zniknięcia strażnika.

Myśl o pozostawionej w zamku dziewczynie na nowo rozbudziła w Marcu wyrzuty sumienia.

— Van, wierzysz w bogów? — szepnął do opartego o pień drzewa towarzysza. Tylko ten pień pozwalał mu zachować pion i obaj o tym wiedzieli.

— Nie. Ojciec… — Van urwał, ale tylko po to, by wziąć głębszy oddech. — Ojciec mówił, że trzeba wierzyć w siebie, nie w nieistniejące byty.

— Mnie się zdaje, że to dobry czas, żeby uwierzyć w te byty. I zacząć się modlić. Bo bez ich pomocy nie wydostaniemy się stąd.

— To wracaj.

— Van…

Van odepchnął się od drzewa i przeszedł kilka kroków, zostawiając Marca za sobą.

— Poważnie mówię. Wracaj. Nie wiem, co tu robisz. Powinieneś teraz grzać tyłek w zamku, może nawet razem z tym twoim żołdakiem. Przecież nic ci nie zrobi. Nie może.

— Durny jesteś, wiesz? — wybuchnął, zanim zdążył zapanować nad językiem. Odetchnął głęboko, ale kiedy Van nie zareagował na jego słowa, postanowił wyrzucić z siebie całą resztę, która cisnęła mu się uparcie na usta. — Do tej pory myślałem, że zachowujesz się tak z powodu tego, co się wydarzyło. I nie mogłem cię winić. Ale teraz? Naprawdę chciałbyś, żebym tam wrócił? Do Moriverna? Po tym wszystkim? I naprawdę wierzysz w to, że nie znalazłby sposobu, żeby się zemścić?

Van zwolnił, ale odezwał się dopiero po długiej chwili.

— Myślisz, że mnie to obchodzi? Muszę ci przypominać, kim jestem? Kim ty jesteś? Co zrobił twój ojciec? A czego wcześniej dokonał mój? Powiedz mi, dlaczego mam się przejmować tym, co zrobi z tobą twój oficerek? Skoro sam nie potrafisz utrzymać własnego żołdactwa w ryzach…

Marco oniemiał. Narastająca fala gniewu zalała wszelki ślad sympatii do tego aroganckiego, zadufanego paniczyka z Brugge. Zacisnął mocno pięści, przez chwilę naprawdę gotów odwrócić się i zostawić go tutaj w samym środku niczego. Ale zanim wprowadził zamiar w czyn, wśród gniewu zakiełkował niepokój, taki sam jak wtedy, gdy Van wykrzyczał mu w twarz, że nie chce jego litości. Zamiast odejść, powoli podszedł bliżej.

— Jeżeli myślisz, że w ten sposób zmusisz mnie, żebym dał ci spokój, to znaczy, że nic jeszcze o mnie nie wiesz — powiedział cicho, starając się, żeby w jego głosie nie było ani tej zimnej furii, jaka go ogarnęła kiedy zrozumiał, co próbuje zrobić Van, ani przerażenia tym, że chłopakowi niemal udało się osiągnąć cel. — Nie zostawię cię tu. Czy ci się to podoba, czy nie, jesteś na mnie skazany.

W odpowiedzi usłyszał cichy, nieprzyjemny śmiech.

— Nie na długo. Jak myślisz, ile czasu zajmie mu pogoń?

— Zatem lepiej rusz tyłek i chodź. I dobrze ci radzę, zacznij się modlić.

Minął Vana i wszedł w gęste zarośla. Syknął, kiedy ostre kolce rozorały mu skórę na dłoni. Nie wiedział, czy Van wciąż jeszcze tam stoi, czy idzie za nim, czy też skręcił w jakąś sobie tylko znaną ścieżkę, by rozpłynąć się w ciemności, ale nie miał zamiaru sprawdzać. Kiedy jednak usłyszał za sobą szelest rozgarnianej gęstwiny, odetchnął z ulgą.

— Van? — zaczął, zwalniając odrobinę.

— Hm?

— Wiesz, gdzie jesteśmy?

— W lesie.

— Dzięki — prychnął z irytacją, zanim zdążył się opanować.

— W nocy wszystkie drzewa wyglądają tak samo. Nie wiem, w którym miejscu jesteśmy. W tym korytarzu… Tam też nie zwracałem uwagi, gdzie skręcamy i jak długo idziemy. Starałem się nie spaść ze schodów.

Poczuł jak na twarz wpełza mu mały uśmieszek. Po tym, co zaszło przed chwilą, nie spodziewał się tak wyczerpującej odpowiedzi. W zasadzie nie spodziewał się żadnej odpowiedzi. A Van nie tylko się do niego odezwał; z jego głosu znikła też odpychająca, złośliwa nuta.

— To nic. Poradzimy sobie — powiedział cicho.

Ale optymizm nie trzymał się go długo. Szedł coraz wolniej, a Van wciąż jeszcze nie zrównał z nim kroku. Nie musiał się oglądać; odgłosy z tyłu świadczyły o tym, że chłopak idzie od drzewa do drzewa i że raczej to determinacja, nie fizyczna siła pozwala mu jeszcze przeć naprzód. Ale nie mogli się teraz zatrzymać. Wciąż byli zbyt blisko zamku.

— Van? — Może jeśli zajmie go rozmową, sprawi, by zapomniał o zmęczeniu. Bo myśl o tym, by mu pomóc, zdusił w zarodku. Nie zamierzał ryzykować kolejnego wybuchu, przynajmniej jeszcze nie teraz.

— No?

— Dokąd pójdziemy?

Usłyszał ciche prychnięcie.

— Nie masz planu? Przecież ty masz odpowiedź na wszystko.

Zły pomysł. Zamiast odciągnąć myśli Vana od beznadziejnej sytuacji, tylko go w niej utwierdził. Rozważaniami o tym, czy lepiej udać się do stolicy, gdzie kryli się przewrotowcy, czy do portów na zachodzie – to tygodnie drogi! – i dalej na statku poza Ilear, czy może do Verdes prosić o pomoc ojca – dla Vana mordercę księcia de la Varre – raczej nie pomogą im wytrwać w przekonaniu, że im się uda – cokolwiek. Równie dobrze mogą siąść pod najbliższym drzewem i czekać na Moriverna.

— Van — spróbował raz jeszcze.

— Hmm?

Poczekał, aż Van do niego dołączy i wyciągnął zza pasa sztylet. Jakiś cichy głos szeptał, że to kiepska myśl, może nawet gorsza od poprzedniej, ale nie miał innego pomysłu. Musiał znaleźć temat, który choć trochę zainteresuje Vana.

— Chciałeś wiedzieć, skąd go mam?

Van rzucił urwane spojrzenie na sztylet.

— Skąd, to akurat jasne. Od Raynharda.

Marco pohamował irytację, przypominając sobie, że próbuje pomóc i że wybuch tylko pogorszy ich sytuację.

— I nie chcesz wiedzieć, jak się u mnie znalazł?

Nie była to szczególnie fascynująca opowieść. Ale jeżeli tym nie przyciągnie uwagi Vana, to już chyba nic nie będzie w stanie zrobić.

— Mów.

Otworzył usta i od razu je zamknął. No tak. Rzeczywiście zły pomysł. I już nawet wiedział, dlaczego.

— Chyba… Chyba mu go po prostu ukradłem — powiedział w miejsce: „Raynhard rzucił mi go pod nogi, żebym przeciął krępujące cię sznury, kiedy mój ojciec zabił już twojego”.

— Ukradłeś? Jakoś trudno mi sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek był w stanie ukraść coś Raynowi.

— No to może po prostu nie oddałem. Ja też nie sądzę, żeby Raynhard pozwolił coś sobie ukraść. A przynajmniej, żeby złodziej pożył tak długo, by się tym pochwalić.

Van prychnął cicho.

— Nie lubisz go, co?

— Nie lubię — odpowiedział szczerze, trochę bojąc się, jak przyjmie to Van. Ale nie zamierzał kłamać. Nie w tej kwestii, wyraźnie ważnej dla młodego de la Varre’a.

— To widać. Nie kryjesz się z tym za bardzo.

— Wcale nie próbuję tego ukrywać. Ma to dla ciebie jakieś znaczenie?

Znowu parsknięcie, teraz chyba bardziej rozbawione niż zirytowane.

— Nie, dlaczego miałoby mieć?

Zabolało, chociaż Marco nie miał pojęcia, dlaczego. Bo jego zdanie w ogóle się nie liczyło w oczach Vana? Bo nic, co Marco powiedziałby o Raynhardzie, nie mogło zmienić tego, co Van myślał o swoim trenerze? Nigdy?

— Powiesz mi coś?

Głos Vana wyrwał go z zadumy, zanim przygnębienie i irytacja całkowicie zdołały zdominować jego myśli.

— Pytaj.

W duchu modlił się o to, by nie był to kolejny krępujący i zbyt osobisty temat. Chociaż krok Vana wyrównał się trochę i stał się pewniejszy. Z uczuciem rezygnacji Marco czekał na pytanie wiedząc, że i tak nie odmówi mu żadnej odpowiedzi, byle tylko pomogło to odciągnąć ich myśli od bólu i zmęczenia.

— Naprawdę zabiłbyś tamtego żołnierza?

Nie tego się spodziewał. Prawdę mówiąc zaraz po słowach Reny, że muszą iść, wypchnął ten epizod z pamięci. Nie chciał się nad tym zastanawiać. Ale może powinien?

— Tak — odpowiedział po krótkiej chwili namysłu. — Tak, zrobiłbym to.

Powinien czuć coś więcej niż tylko pewność, że taka właśnie jest prawda. Żal? Wyrzuty sumienia? Przynajmniej ulgę, że nie został do tego zmuszony? Ale poza niezachwianym przekonaniem nie było nic. Zanim zdążył dokładniej to rozważyć, padło kolejne pytanie.

— Zabiłeś już kogoś?

Potrząsnął głową, ale przecież Van nie mógł tego zobaczyć.

— Nie — powiedział głośno. — A ty? Zabiłeś już kogoś?

— Marco, widziałeś. Byłeś tam. Masz jakieś luki w pamięci?

— Ja nie to… — zaczął, ale zmienił zdanie. Odetchnął głęboko i zapytał inaczej. — Czy wcześniej już kogoś zabiłeś?

— Tak.

— Kogo?

Tak naprawdę nie chciał drążyć tego tematu, ale nie potrafił się powstrzymać. Odpowiedź Vana wcale go nie zaskoczyła – jak mogłaby, kiedy sam dzisiaj był świadkiem jak z zimną precyzją, bez wahania, bez żalu Van zatapia miecz w ciałach tamtych mężczyzn. A przecież był za młody, żeby brać udział w jakiejkolwiek potyczce, a otwartej wojny w Ilearze nie było od lat! Zatem w jakich okolicznościach…?

Dopiero po chwili zorientował się, że żadna odpowiedź nie padła. Odwrócił się i przystanął. Van opierał się o drzewo. Z trudem łapał oddech. Nawet w ciemności Marco widział zbielałe kłykcie zaciśniętych mocno pięści.

— Van? Dasz radę iść dalej? — zapytał cicho.

— Tak. Tak, dam radę — usłyszał zduszony, lekko drżący głos. Van odepchnął się od drzewa i zrobił kilka kroków do przodu, zanim znowu opadł ciężko na najbliższy pień. — Nie. Ja chyba zaraz…

Marco momentalnie się przy nim znalazł i złapał, zanim Van ciężko uderzył o ziemię.

Ostrożnie położył go na trawie. Rozejrzał się z rosnącą paniką.

Drzewa. Z każdej strony drzewa. Przynajmniej deszcz zelżał, ale co z tego, kiedy wszystko wokół jest mokre, a szanse na rozpalenie ogniska są żadne? Przyklęknął, rozgarniając dłońmi wilgotne poszycie przy pniu w nadziei, że jednak znajdzie jakieś suche gałązki gdzieś na spodzie.

— Jest zimno, jest ciemno, Van stracił przytomność, dlaczego działam bez planu? — szeptał gorączkowo, przeplatając kolejne zdania przekleństwami. — Morivern ma rację, nic nie wiem, do niczego… Kto tu jest? — zawołał, zrywając się na nogi, kiedy gdzieś za nim trzasnęła złamana gałązka. — Wychodź, bo inaczej…

Nie słyszał niczego poza szmerem liści nad sobą, uderzanych ciężkimi kroplami, ale wyraźnie czuł, że coś – ktoś – go obserwuje. Lodowaty dreszcz przemknął mu wzdłuż kręgosłupa, stawiając włosy na karku, a zaraz potem zrobiło się cieplej. Deszcz niespodziewanie ustał. Chociaż nie, szmer pozostał, tylko krople zatrzymywały się na liściach, nie sięgając już ziemi.

— Bogowie, szaleję — szepnął, siadając bezwładnie. — Mam omamy, co się ze mną dzieje?

Jęknął głośno, chowając twarz w dłoniach. Nie teraz, pomyślał oddychając głęboko. Teraz nie możesz się rozkleić.

Pochylił się nad Vanem i z ulgą stwierdził, że jego oddech się uspokoił, a drżenie ustąpiło. Nie wyglądał tak przerażająco jak jeszcze przed chwilą. W zasadzie to chyba spał.

Ściągnął płaszcz. Strząsnął wodę, po czym zwinął go suchą stroną na zewnątrz i wsunął tę prowizoryczną poduszkę pod głowę nieprzytomnemu chłopakowi. Zwinął się obok, przywierając plecami do drzewa, i oparł głowę na podciągniętych pod brodę kolanach, czekając na świt albo Moriverna – zależnie, który odnajdzie ich pierwszy.

Rozdział XIII

8 uwag do wpisu “Rozdział XII

  1. Naucz mnie tak pisać T^T Będę grzecznym padawanem, obiecuję!
    Miałam strzelić konstruktywny komentarz, już wczoraj, po poprzednim rozdziale, ale za każdym razem mam ten sam problem – nie wiem, czego się chwycić, bo wszystko jest doskonałe: akcja, bohaterowie, klimat, emocje. Kolejne rozdziały łyka się jeden, za drugim i ciągle chce się więcej! Ja mam tylko nadzieję, że za kilka lat będę miała na półce co najmniej pięcioksiąg Ilearskich Opowieści.
    I aż nachodzi mnie pytanie: dlaczego nie mam go na półce już teraz? 😀
    Pozdrawiam, niezmiennie zachwycona,
    Wiewióra.

    Polubione przez 1 osoba

    • W siebie spojrzeć musisz i za pióro chwycić powinnaś.
      …czy coś takiego 😀
      Szczerzę się jak szalona do Twojego komentarza 😀 I teraz czuję ciężar odpowiedzialności za to, by Cię nie rozczarować kontynuacją. Postaram się, słowo.
      Pięcioksiąg? Ehm, trochę to dużo… Ale kto wie. Jeśli znów nie odciągnie mnie, sroki, któryś z innych moich tekstów-świecidełek 😉
      Dziękuję bardzo i serdecznie pozdrawiam!

      Polubienie

      • Może być trylogia, byle opasła 😀
        A co do mojego pisania – staram się, staram, ale nie wychodzi mi za bardzo. Mam jakąś blokadę i zwykle wypalam się po paru stronach :/ Ale staram się to naprawić, bo mam sporo pomysłów i własne uniwersum w opracowaniu 😉 Może przed śmiercią coś wyskrobię. 😀
        I jestem pewna, że mnie nie zawiedziesz! :3

        Polubione przez 1 osoba

  2. Twoje opowiadanie jest po prostu niesamowite!
    Ale zaczynając od początku. Znalazłam Cię po przez katalog Euforia, a że zawsze zerkam na dodane tam blogi, weszłam i na Sojusz, Więc tak jak tu trafiłam to tak pozostałam. Nie mogę przestać się zachwycać światem jaki tu wykreowałaś. Styl w jakim piszesz doskonale oddaje urok tego opowiadania. Z łatwością przychodzi mi wyobrażenie tych wszystkich sytuacji, prawie jakbym tam była i oglądała to na żywo. Cieszy mnie również fakt, iż posiadasz tak różnorodne grono postaci, a większość z nich posiada swoje pięć minut sławy. Dodatkowo zastosowanie rożnych perspektyw to szczał w dziesiątkę. Postacie dzięki temu są bardzo realistyczne.
    I te intrygi, spiski czy konflikty. Skrajne emocję. Po prostu nigdy do końca nie jestem pewna w jakim kierunku potoczy się fabuła. Ale przynajmniej zmusza to mój mały orzeszek zwany potocznie mózgiem do jakiej kogokolwiek aktywności. Przy Sojuszu muszę się skupić, bo inaczej niczego nie zrozumiem. Ale podoba mi się taka zawiłą fabuła ;D
    Oczywistą oczywistością jest fakt, iż czekam na jakąś większą akcję. Romans, śmierć, wojna bądź cokolwiek wymyślisz, Pochłonę wszystko co napiszesz. Czekam też na spotkanie Anraiego z Marco. Jakoś strasznie spodobał mi się ten pomysł.
    Co do rozdziału to jest wspaniały. Ucieczka z zamku i podróż w nieznane. Już nie mogę się doczekać!
    Podsumowując:
    Masz ogromny talent i szkoda byłoby go zmarnować, więc pisz dalej. Niech wena Cię nie opuszcza.
    Ja czekam na ciąg dalszy ;-p

    Polubione przez 1 osoba

    • Ciąg dalszy wkrótce, już się przygotowuje. Romans, śmierć, wojna – zobaczymy, co się da zrobić 🙂 Jedna czy dwie postaci jeszcze się pojawią, jedna czy dwie postaci z drugiego planu przejdą na pierwszy. Oby to nie zepsuło odbioru! Staram się nie komplikować za bardzo (SIC!) i staram się od czasu do czasu wrzucić jakieś wyjaśnienia, ale sama mam mętlik w głowie, więc co dopiero muszą czuć Czytelnicy.
      Bardzo Ci dziękuję za komentarz i miłe słowa – nakręcają mnie do dalszej pracy!
      Pozdrawiam gorąco!

      Polubienie

  3. Rozdział czytałam, przeczytałam, w nocy, znowu. Dlatego też na komentarz zdecydowałam się dopiero dzisiaj, ażeby był choć odrobinę konstruktywny. Muszę przyznać, że obawiałam się spadku formy….nie żebym miała jakieś podstawy czytając Sojusz, bo nie. Wynikało to raczej z doświadczenia wyciągniętego z czytania blogów. Niekiedy ktoś ma świetny pomysł, ale brak mu tzw. polotu. Czytanie Sojuszu jest dla mnie jak poznanie nowego zespołu. Słyszysz pierwszą piosenkę. Starasz się ją najpierw „obwąchać”, ostrożnie. Wówczas zdarza się, że nastepuje

    >BUM<

    i wiesz, że to dokładnie to czego szukałaś. Wtedy zaczyna się wędrówka po kolejnych utworach, albumach z pewną obawą, że nie trafią one tak samo do naszej duszy. Wprawdzie moja dusza została zaprzedana pewnemu czarnemu kociakowi, ale jej części uwalniają się, kiedy zachodzi taka potrzeba. Część mojej już zdobyłaś.

    Wyszło NIECO patetycznie, sorki 🙂
    Staram się po prostu przekazać co mi w głowie siedzi i tak jak wcześniej w komentarzu napisała Wiewiórka, tak ja również mam problem z ujęciem jakiegoś aspektu. Wszystko jest tak jak być powinno.

    Pozdrawiam

    Polubione przez 1 osoba

    • Im więcej czytam pochlebnych słów, tym bardziej się boję, że poniosę sromotną klęskę w kontynuacji. Ale z drugiej strony niesamowicie się nakręcam, by ciągnąć to dalej i jednak jakimś cudem tego nie zepsuć. Postaram się nie zawieść zaufania – wiem, co to znaczy kocia zemsta i w żadnym wypadku nie chcę się znaleźć oko w pazurek z czarnym kociakiem (mój to szylkrecik).
      Cieszę się, że nadal się podoba. Mam nadzieję, że tak pozostanie. Pozdrawiam serdecznie!

      Polubienie

Dodaj komentarz