Interludium

Ayden Aridan

1.

Najdalszym wspomnieniem Aydena był krzyk, spowity w swąd spalenizny. Ten krzyk, pełen cierpienia i strachu, odzywał się w jego pamięci, gdy nozdrzy sięgał smród osmolonych osad i spopielonych ciał. Był żołnierzem; takie rzeczy stanowiły dzienny porządek spraw i nauczył się z tym żyć. Poza tym ze wspomnieniem nie łączyły się żadne emocje; jego znaczenie znał jedynie z opowieści.

Dla niego matką nie była obca krajanom dziewczyna z Ziem Niczyich; wychowała go Zora, służąca – to jej miłość znał, jej troskę, jej radami kierował się w życiu. Ze słowem ojciec nierozerwalnie spleciona była duma: ojciec był niezrównanym wojownikiem, wielkim generałem, przysłużył się Korii, przysłużył się koronie. Ale Ayden ojca nie pamiętał; rodzicielską władzę roztaczał nad nim król. Dorastał w królewskiej fortecy, u boku królewskiego syna. Własny majątek zobaczył dopiero z siodła bojowego rumaka, w drodze na swoją pierwszą wojnę.

Czasem tylko w głuchym środku nocy, w głębokim śnie, przychodziła miedzianowłosa piękność o oczach barwy uspokojonego morza i twarzy, w której nie znać było koriańskich rysów. O łagodnym, pełnym ciepła uśmiechu. Od tej łagodności, od uczucia, jakim emanowała kobieca postać, mogłoby pęknąć serce, rozsadzane przebudzoną tęsknotą. Szczęśliwie tęsknota ta odchodziła w niepamięć wraz z pierwszym brzaskiem nowego dnia. W życiu żołnierza, dowódcy, książęcego kompana, nie było miejsca na senne mary.

*

dwadzieścia trzy lata wstecz

Pani nie spodziewała się gości. Pod nieobecność generała – a ten od miesięcy przebywał na wyprawie daleko w głębi Ziem Niczyich – nie przyjmowała odwiedzin. Barierą nie był język – generał zadbał o to jeszcze zanim przywiózł poślubioną w anaeryjskim stepie żonę. Księżna Maarika posługiwała się słowem tak bogatym i eleganckim, że niejedna rodowa pannica mogłaby przy niej spłonąć ze wstydu. Przeszkodą w nawiązaniu nici porozumienia między młodziutką panią na zamku a koriańskim możnowładztwem okazało się jej pochodzenie.

Ziemie Niczyje, wciśnięte ostrym klinem pomiędzy górską granicę Korii i należący do cesarza zza morza Ilear i ciągnące się jeszcze daleko na wschód i południe rozległymi stepami, jedynie z nazwy pozostawały bezpańskie. Od niedawna podlegały zwierzchnictwu Korii. A zwierzchnictwo nie oznaczało przecież zrównania praw. Czyż w kraju brak było pięknych panien, mogących wziąć w posiadanie rządy nad generalskim domostwem i generalskim sercem? Czy godziło się tak paskudzić dobrą krew krwią barbarzyńską? W imię czego, dobrej woli? Dobrą wolę okazali dowódcy nie zrównując każdej napotkanej w stepie marnej osady z przesuszoną słońcem żółtą trawą.

Zorę, której rodzina służyła domowi Aridan już w trzecim pokoleniu, na początku nawiedzały podobne myśli. Potem, gdy na świat przyszedł pierworodny syn generała, a ona została przydzielona do opieki nad dzieckiem i nad matką, zapomniała o nich. Młoda księżna zdobyła jej serce łagodną naturą, szczerym oddaniem generałowi i nieograniczoną matczyną miłością. Do uszu Zory docierały echa rozmów, w których padały zakazane słowa: „magia” i „wiedźma”. Maarika nie była wiedźmą, tego służąca była pewna jak samej siebie. Nic z magii nie miał w sobie też maleńki Ayden, nawet jeśli jego oczy miały niespotykaną w Korii barwę morskiego błękitu, nabierającą intensywności z każdym kolejnym miesiącem życia dziecka. I z pewnością na czarownicę nie rosła młodsza od brata o dwa lata Anyanka.

Zora z cienia kamiennych krużganków okalających kwadratowy podwórzec górskiej fortecy przypatrywała się księżnej, która z kolei obserwowała z balkonu swoich pokoi otwieraną bramę. Maarika nie chciała urazić odmową przybywających gości; wszak byli to przyjaciele jej męża, nawet jeśli zjawiali się niezapowiedziani i nieproszeni. Na moment pochwyciła spojrzenie swej pani, zachmurzone niepokojem. Przeniosła wzrok na bramę, czując jak wzbiera w niej fala niezrozumiałego lęku.

Obsada zamkowego garnizonu była skromna, w liczbie wystarczającej, by pełnić straż na murach, ale nie by odeprzeć bezpośredni atak. Generał pozostawił żołnierzy do obrony fortecy, jednakże kiedy kilka tygodni temu posłaniec przyniósł pismo opieczętowane generalskim sygnetem wzywające posiłki na front walk, Maarika nie wahała się ani chwili. Oddział był gotowy do drogi wczesnym rankiem już następnego dnia.

Teraz większość strażników zgromadziła się na placu; tylko kilku zostało w zamku na posterunkach. Nikt nie sięgał po broń, ale nie było ku temu powodu. Zora słyszała anons przyjezdnych i to były znane jej, darzone powszechnym szacunkiem nazwiska.

Ayden z nieposkromioną fascynacją, jaką może okazać jedynie dziecko, przyglądał się przyjęciu gości spod koryta z wodą dla koni.

Skrzydła ciężkich wrót rozwierały się powoli; po ich drugiej stronie Zora widziała już kopiące w skalistej drodze spienione wierzchowce – potężne, w stalowych plecionkach, których krawędzie wystawały spod zdobionych herbami tkanin. Jeźdźcy nie wyglądali groźnie, a jednak strach, jaki ogarnął Zorę, wzmógł się na ich widok. Jeszcze raz odnalazła spojrzeniem Maarikę. Ta wciąż stała na balkonie, z maleńką Anyanką w objęciach.

Parskające, strzygące nerwowo uszami konie wkroczyły na podwórzec.

Czas zwolnił, a może to powietrze wokół przybyłych magicznym sposobem zgęstniało powodując, że Zora odbierała ich ruchy jakby tkwili pod wodą. Coś się działo, ale Zora nie rozumiała, co. Słońce błyskało na obnażonych mieczach. Zgrzytała stal. Spod końskich kopyt wystrzeliwały kamienie i piach.

Maarika krzyczała ze swojego balkonu. Ayden nadal stał przy korycie i nadal patrzył, tylko jego oczy zrobiły się większe i okrąglejsze. W jego stronę zmierzał już jeden z najeźdźców z uniesioną bronią i demonicznie wykrzywioną twarzą.

— Śmierć wiedźmim pomiotom…! — doleciało uszu skamieniałej Zory i… Jakby boska moc tchnęła w nią życie. Wyrwała się spod obezwładniającego umysł i mięśnie przerażenia, rzuciła w stronę koryta. Dopadła chłopca w tym samym momencie, co napastnik. Chwyciła Aydena w ramiona, odwróciła się i pędem ruszyła do zamku. Dobiegła do wejścia, gdy końskie kopyta zagrały na kamiennej posadzce krużganków.

W dół. W dół do piwnic. Tam, za czwartą z kolei kolumną przez otwór w ścianie do małej komórki. Przekręcić kunę, modlić się, żeby prześladowcy nie usłyszeli krótkiego zgrzytu, kiedy kamienny blok maskował wejście. Modlić się, żeby Maarika umknęła w podobną kryjówkę.

Nie umknęła. Nie zareagowała wystarczająco szybko.

Przez niewielką szparę pod nisko zwieszonym sufitem wpadała do środka odrobina światła z podwórca, a wraz z nim ostatnie odgłosy zamierającej walki. A potem krzyk, przejmujący kobiecy krzyk, dobiegający gdzieś z dala.

Zora załkała raz, krótko, zanim zdołała się powstrzymać. Jedną dłoń przycisnęła do ust, próbując zapanować nad bezgłośnym szlochem, drugą przysłoniła twarzyczkę Aydena na wypadek, gdyby chłopiec zapłakał. Żaden dźwięk nie mógł wydostać się z komórki i sięgnąć uszu zdrajców. Od tego zależało życie syna generała.

Krzyki na zewnątrz ucichły. Rozległ się trzask palonego drewna. Przesiąknięte dymem powietrze dosięgło w końcu ukrytej celi.

Oszołomiona Zora zapadła w letarg, odruchowo głaszcząc i uspokajając chłopca zwiniętego w jej ramionach. Raz tylko słowa rzucone tuż przy otworze, od zewnątrz znajdującym się przy samej posadzce, zdołały wyrwać ją z odrętwienia.

— Szukać tej suki. Znaleźć ją i ten czarci pomiot.

Po jej twarzy spłynęły łzy, wsiąkając w miękkie, rudawe kędziorki dziecka.

*

Najeźdźcy opuścili dom generała. Ci, którym udało się przeżyć zdradziecki napad, wciąż próbowali odnaleźć ich dwójkę. Zora nie opuściła swojej kryjówki aż do czasu, gdy na zamek zajechało wojsko w królewskich barwach.

Generał nigdy nie poznał swej córki.

2.

dwadzieścia dwa lata wstecz

Kroki w korytarzu prowadzącym do prywatnych gabinetów jego królewskiej mości odbiły się echem od kamiennych ścian. Mimo bardzo wczesnej pory, mimo braku monarszego wezwania, nikt nie stanął na drodze generałowi Aridanowi. Nikt nie ośmieliłby się go zatrzymać. Nie po tym, co generał przeżył, gdy wrócił z wyprawy do domu, i nie po tym, co spotkało z rąk królewskich katów złoczyńców, którzy targnęli się na życie rodziny zaufanego przyjaciela monarchy.

Aridan wszedł na pokoje bez pukania. Drzwi zamknął za sobą z trzaskiem. Król stał przy oknie. W żaden sposób nie zdradził, że zauważył gwałtowne nadejście dowódcy swych wojsk.

A mimo to, gdy generał już otwierał usta, by wyrzucić z siebie to, z czym tu przybył, monarcha go ubiegł.

— Nie. Nie wyrażam zgody.

Po jego słowach zapadła głęboka cisza. Z ogrodów doleciał śmiech dzieci, stanowczy głos opiekunki. Król odwrócił się od okna. W jego oczach żal walczył z rozgoryczeniem. Twarz wyrażała szczere współczucie.

Aridan zacisnął wargi tak mocno, aż utraciły kolor. Potrząsnął głową, jak gdyby potrzebował fizycznego gestu, by zrzucić z siebie krępujące więzy milczenia.

— Nie zwracam się o pozwolenie, Wasza Wysokość.

Król zrobił kilka kroków do przodu. Podparł się o biurko. Ciężar tej rozmowy zdawał się być ponad jego siły.

— Trwa wojna. Ty jesteś w czynnej służbie. To dezercja. I zdrada.

Generał nie musiał mu mówić, z jakim zamiarem tu przyszedł. To było jasne od chwili, kiedy pierwszy raz ujrzał rozszalałą w pociemniałych z rozpaczy oczach burzę, gdy Aridan dowiedział się o śmierci żony i córki. W tamtym momencie korona na zawsze utraciła oficera. A on sam właśnie tracił przyjaciela.

— Wiesz, że gdziekolwiek i z kimkolwiek się znajdę, nigdy nie stanę przeciwko naszym żołnierzom, ani przeciwko interesom Korii — odpowiedział Aridan, tracąc przy tym ostry, urzędowy ton. Opuścił głowę, kryjąc ból, który na nowo rozpalił jego źrenice, przed wzrokiem monarchy. Kontynuował cicho, niemal łagodnie. — Ród mojej żony, jej ojciec, rodzeństwo – mają prawo wiedzieć, co zaszło. Mają prawo opłakiwać jej śmierć.

O tak, stracił go. Bezpowrotnie go stracił w chwili, kiedy zignorował pierwsze oznaki niezadowolenia wśród ludzi, którzy potem ośmielili się podnieść rękę na dom i rodzinę generała, pewni, że nie spotka ich za to kara. Czary! Sam przed sobą krył, że nie odrzucił w pełni oskarżeń. Jakaś część niego uwierzyła podszeptom zdrajców. Bo to oni zdrajcami! Oni, którzy zabili niewinną dziewczynę i kilkumiesięczne dziecko, nie Aridan, zawsze wierny, zawsze oddany, przekładający dobro ojczyzny ponad bezpieczne, rodzinne życie!

— W twoim imieniu pomściłem Maarikę i Anyę. Zbrodniarze umarli w mękach, bogowie za świadków, że spotkała ich kara, na jaką zasłużyli.

Generał poderwał gwałtownie głowę i wbił iskrzący gniewem wzrok w swojego króla.

— Nie mów mi o zemście. Nie obchodzi mnie, czy krzyczeli jak Maari, kiedy… — urwał, bo głos mu się załamał. Wciągnął głęboko w płuca powietrze i w końcu głośno powiedział to, od czego planował zacząć tę rozmowę. — Wyjeżdżam. Zabieram syna i…

— Nie!

Mięśnie w stężałej twarzy Aridana drgnęły od trzasku, jaki się rozległ, gdy pięć króla uderzyła w blat biurka. Część pergaminów osiadła na miękkim dywanie, strącona na ziemię.

— O nie, na to nie otrzymasz zgody — kontynuował monarcha, z gniewem równym gniewowi swojego dowódcy. — Chcesz ryzykować życie, proszę, jedź. Nie obciąży cię żaden zarzut: ani o porzucenie służby, ani o zdradę. Ale twój syn… Luka, pomyśl. Twój syn powinien wychować się tu, w Korii, nie w dzikim, barbarzyńskim stepie. Jest pod moją opieką i pozostanie tak, dopóki nie zdecydujesz się wrócić bądź dopóki nie osiągnie wieku, by przejąć majątek, a potem służyć ojczyźnie, nie wrogom. Bo ty opuszczasz nas dla wrogów. Rozumiem twój ból – i cierpię z tobą – ale nie pozwolę, żebyś wychował to dziecko w nienawiści do własnego kraju i własnego króla.

— Dobrze wiesz, że ja nie ciebie… — Generał urwał, kiedy w jego głosie odbił się nieopanowany ból. Zmęczonym ruchem potarł oczy. Zaśmiał się z głuchą rozpaczą, zrodzoną z niemocy. — Wiem, co robisz. Chcesz, żebym miał do kogo wracać. Żeby nadal coś mnie wiązało z tobą i z Korią, tak?

Król pozwolił sobie na nikły, smutny uśmiech. Aridan miał rację.

— Myślę również o chłopcu — zapewnił. — Chcesz przekreślić swoje życie tutaj i zerwać wszystkie więzy – i uwierz mi, ja to rozumiem. Ale nie dam ci odejść w ten sposób. I nie dam przekreślić życia twojego syna. Pomyśl, jaka przyszłość czeka go w stepie. Niezależnie od tego, jakie przejmie od ciebie wartości, niezależnie, czy będzie nienawidził nas tak jak ty teraz, czy nie – tam na zawsze pozostanie obcy. A jeśli zechce tu wrócić – wtedy również nie zostanie przyjęty jak swój. Pomyśl o tym.

Generał milczał, więc król podjął wątek na nowo.

— Wyjedź. I wiedz, że gdy zdecydujesz się wrócić, zostaniesz powitany jak przyjaciel. Jak brat. Twój syn będzie na ciebie czekał. Dopilnuję, żeby pamięć o tobie żyła w jego sercu. Jego, i naszych ludzi.

Przez moment rozmowa toczyła się dalej bezgłośnie; monarsze spojrzenie odnalazło i zatrzymało przy sobie na jedną chwilę dłużej wzrok dowódcy królewskich wojsk. W końcu Aridan kiwnął głową, przerywając kontakt. Wykonał ruch, jakby planował głęboki ukłon, ale król po raz drugi tego ranka go ubiegł. W kilku energicznych krokach pokonał dzielącą ich odległość i chwycił dłoń generała w swoje. Mocny uścisk mówił więcej niż jakiekolwiek słowa.

Tym razem drzwi zamknęły się za generałem bez najcichszego szelestu.

*

Zatrzymał się na skraju wysypanej drobnym żwirem alejki. Chłopcy – młodszy królewicz i jego syn – nie zauważyli go, pochłonięci zabawą. Uśmiechnął się lekko, słysząc radosny śmiech i okrzyki, jakie towarzyszyły gonitwom i przepychankom.

Kiedy wyjeżdżał, Aydenowi brakowało kilku miesięcy do drugich urodzin. Teraz skończył już trzy lata. Niewiele miał w sobie z matki – może te rdzawe refleksy we włosach, jaśniejsze od jego własnych oczy.

Pilnująca dzieci Zora dostrzegła go i zawołała na chłopców, żeby się uciszyli. Obaj natychmiast spojrzeli w stronę niecodziennego gościa w ogrodach. Ayden roześmiał się i podbiegł do niego bez strachu, porzucając towarzysza zabaw. To na pewno odziedziczył po Maari: uśmiech, który rozpromieniał mu buzię, i brak lęku. Tego uśmiechu, ciepłego spojrzenia, będzie brakowało mu tak bardzo, najbardziej…

Przykucnął przed chłopcem i wziął go w ramiona. Zora przyglądała się temu z widocznym współczuciem, ale nie zwracał uwagi na służącą. Mocniej przytulił do siebie swoje dziecko.

— Synu — szepnął, czując, że nie da rady głośniej bez zdradzania bólu, jakiego nie miał zamiaru w sobie tłumić. — Ayden. Noś z dumą nazwisko rodu i służ królowi tak, jak to robili twoi przodkowie od pierwszych dni naszej ojczyzny. Pamiętaj o matce i o siostrze, i o ich wielkiej miłości. I nie zapomnij o ojcu. Niech bogowie nad tobą czuwają, niech mają cię w opiece. Niech…

Urwał i zacisnął powieki. Cichutki pisk dał mu znać, że zbyt mocno ściska chłopca. Puścił go i odsunął od siebie. Ignorując pieczenie w oczach uśmiechnął się.

— Wrócę.

Pocałował Aydena w czoło. Wstał i odszedł szybkim krokiem, ani razu nie oglądając się za siebie. Usłyszał jeszcze, jak Zora przywołuje do siebie chłopców. Zniknął w korytarzach pałacu, zostawiając za sobą rozsłonecznione ogrody i dzieci, które z pewnością wróciły do przerwanej zabawy.

3.

dziesięć lat wstecz

Gnali na złamanie karku. Mocne, pokryte długim włosem konie, do tej pory wspinające się sobie tylko widoczną ścieżką między pokruszonymi skałami, na łagodnym zielonym stoku z radością wpadły w galop. Kara książęca klacz o rdzawej grzywie wyprzedzała jedynie o pół długości łba siwka Aydena. Chłopcy niemal leżeli na końskich karkach, trzymając krótko wodze.

Był koniec lata. Ostatnie ciepłe dni na wyżynach. Wkrótce nadciągnie mglista jesień, a później śnieg zejdzie z gór i zima obejmie w posiadanie cały kraj, nie tylko najwyższe szczyty.

Ale póki co, słońce paliło im karki. Wiatr targał ubraniem. Powietrze otumaniało słodkim zapachem dzikiego kwiecia i traw. Konie ochoczo niosły ich przed siebie, nie ograniczone kamiennymi murami górskich twierdz.

Kara klacz wpadła w skalisty żleb. Sander szarpnął wodzami i skierował konia do góry. Siwek skręcił zaraz za nimi. Rozpoczęła się kolejna mozolna wspinaczka.

Zatrzymali się na szerokiej skalnej półce, porośniętej górskim mchem i trawą. Sander zsunął się z siodła na ziemię. Puścił konia luzem, pewien, że jego klaczka nie zostawi go na pastwę losu.

— To tu — powiedział do wciąż siedzącego na grzbiecie siwka Aydena. Na ślepo cofnął się o kilka kroków, aż jego dłoń oparła się o zmurszały kamień, wystrzeliwujący ze skały w niebo w postaci smukłej kolumny. — O tym właśnie mówiłem.

Ayden też zeskoczył z konia. On również nie obawiał się zewu wolności u wiernego siwka.

— Co to jest? — zapytał, podchodząc bliżej. Zatrzymał się przy bliźniaczej kolumnie do tej, o którą opierał się książę. Ich szczyty w nienaturalny sposób wyginały się ku sobie, jak gdyby – jeśli by miały możliwość wzrostu jak drzewa – dążyły do spotkania i do połączenia.

Sander wzruszył ramieniem. Przesunął palcami po szorstkiej powierzchni, ścierając odrobinę pyłu, który skrząc się w słońcu opadł na kępy trawy.

— Tu są wyryte jakieś znaki. Ale nie znam żadnego.

Obaj skupili się na studiowaniu kolumn, każdy swojej. Rzeczywiście, kamień pokrywały żłobienia, zbyt regularne, by mogły stanowić dzieło natury. Wiły się w splotach od samej nasady monolitów aż do góry, gdzie wzrok chłopców nie mógł już ich odróżnić od nierówności powierzchni.

— Myślisz, że to pozostałość po… Wojnach Żywiołów? — Sander ściszył głos przy dwóch ostatnich słowach. Wojny Żywiołów nie były tematem do głośnych rozmów. W zasadzie nie były tematem do żadnych rozmów, jako że dawno temu zakazano o nich wszelkich wzmianek. Wśród ludzi zachowały się jednak skąpe podania w ustnej tradycji, a Sander z racji urodzenia miał nie tylko prawo, lecz również obowiązek znać historię ojczyzny. Nawet tę jej część, którą wymazano z kart większości ksiąg. A czego był świadom Sander, o tym wiedział również i Ayden.

— Może. Chociaż trudno mi uwierzyć, żeby mogły przetrwać tak długo.

Jeszcze przez chwilę badali kamienie, ale że oględziny nie mogły rozwiązać tajemnicy, szybko porzucili to zajęcie. Sander znalazł miejsce porośnięte miękką trawą i usiadł, patrząc w niebo, ciemniejące nad poszarpaną szczytami odległych Morskich Gór linią horyzontu.

— Niedługo tam pójdziemy — powiedział, gdy Ayden dołączył do niego na trawie. — Tam, i jeszcze dalej. Na Ziemie Niczyje.

— Kiedy tylko przyjdzie rozkaz.

To miała być ich pierwsza wyprawa na ziemie ogarnięte niekończącą się wojną. Ziemie Niczyje, po części podległe Korii, po części Imperium, po części wciąż niezdobyte, z barbarzyńskimi hordami przemierzającymi stepy. Tygiel, gdzie ścierały się interesy wszystkich potęg. Wojska cesarskie, noldorscy najemnicy, żołnierze koriańskiego monarchy i, rzecz jasna, rodzima ludność, nieucywilizowana i nieujarzmiona. Lepszego miejsca do nauki sztuki wojennej nie sposób było się doszukać. I dyplomacji, ale nie tej z błyszczących blichtrem dworów, uprawianej przez upudrowanych i utrefionych posłów, jakich zwykło wysyłać w świat zachodnie cesarstwo. Takiej prawdziwej, realnej sztuki prowadzenia rozmów, gdy krew na ostrzach zdąży już sczernieć, ciała poległych ostygnąć, lecz w powietrzu wciąż jeszcze unosi się smród spalenizny i posoki.

— Nie boisz się?

Sander zdawał się nie przykładać wagi ani do własnego pytania, ani oczekiwanej odpowiedzi, ale Ayden zrozumiał.

— Nie. Ani wroga, ani walki, ani krwi, ani bólu. Wydasz rozkaz i ruszymy w imię ojczyzny i króla. Ale…

Sander wbił w niego zabarwione czerwonawym blaskiem ostatnich promieni słońca spojrzenie.

— Ale…? — ponaglił niecierpliwie.

Ayden odwrócił wzrok i sam zapatrzył się w niebo nad górskimi szczytami, oddzielającymi ich od niekończących się stepów.

— Zacznę się bać, jeśli znikniesz mi z oczu. I nie o sobie będę myślał.

Sander przypatrywał mu się przez chwilę w milczeniu. A potem chwycił jego dłoń w swoją i obrócił, obnażając przy tym przedramię Aydena. W wolnej ręce pojawił się nóż.

— Co…

— Mówiłeś, że nie boisz się bólu ani krwi — rzucił cicho.

Ayden nawet nie drgnął, gdy szybkie, zdecydowane cięcie pozostawiło na jego skórze nabiegającą krwią pręgę. Zaraz potem na przedramieniu Sandera pojawiła się podobna rana. Sander przyłożył swoją rękę do ręki Aydena.

— To będzie nasz znak, symbol jedności. Gdzie ty – tam ja. Gdzie ja – tam zawsze ty. Nikt między nami nie stanie: ani mój ojciec, ani brat, ani wróg. Twój miecz należy do mnie. Ty należysz do mnie. A ja…

Urwał, gdy poczuł na wargach uciszający dotyk palców. Zapatrzył się w oczy przyjaciela, w których zdawała się ożyć morska otchłań.

…będę na zawsze twój.

Czy te słowa padły naprawdę, czy tylko tak pomyślał, nie wiedział. Przysunął się i, nie zważając już na nic więcej, przycisnął usta do rozchylonych w zaskoczeniu warg Aydena.

Ale zaskoczenie młodego Aridana nie trwało długo, tak samo jak i ten subtelny, niewinny kontakt między nimi szybko ustąpił miejsca pocałunkowi, który ze słodyczą i powściągliwością nie miał już nic wspólnego.

Ayden wplątał palce w sznurowania koszuli Sandera i przyciągnął go bliżej do siebie. Opadł plecami na trawę, a Sander za nim.

Kiedy później leżeli obok siebie, obaj czekając, aż rwący oddech się uspokoi, a szalejące w piersi serce zwolni, ich dłonie nadal były złączone. Było za wcześnie, żeby utracić kontakt. Sącząca się leniwie z cięć krew wciąż wsiąkała w ziemię zmieszana, wspólna.

Sander podparł się na łokciu i spojrzał z góry w twarz przyjaciela.

— Nikt nie ma takich oczu jak ty. Nie wiem, czy są bardziej niebieskie, czy bardziej zielone. I nie wiem, czy ta barwa to kolor morskich fal tuż przed nadciągającym sztormem, czy tuż po, gdy powraca już spokój.

Ayden uśmiechnął się nieznacznie. Książę nie mógł się opanować i nagrodził ten uśmiech kolejnym pocałunkiem. Kiedy się wyprostował, Ayden się śmiał.

— Zachowujesz się jak oczarowana panienka.

Ciemne brwi Sandera zmarszczyły się lekko, a on sam zwiększył dystans pomiędzy nimi, chociaż ręki nie cofnął.

— A skąd ty wiesz, jakie zwyczaje mają oczarowane dziewczęta?

Wyraz na twarzy Aydena stał się odrobinę bardziej znaczący, a w jego oczach pojawił się przekorny błysk.

— Która… — zaczął książę z rodzącym się wzburzeniem. Ayden zacisnął palce na jego dłoni, zanim zdążył ją zabrać. Jego spojrzenie i uśmiech złagodniały.

— Wiesz, że żadna. Ale zachwycać się moimi oczami? Sander, naprawdę?

Sander znowu się pochylił. Przymknął oczy.

— Żadna. Nigdy. — Przy każdej wypowiadanej sylabie jego usta muskały wargi Aydena.

Aridan znów się roześmiał, najwyraźniej nie traktując dostatecznie poważnie nakazu swojego księcia. Sander po raz kolejny został zmuszony, by się odsunąć.

— Przecież kiedyś jakaś się pojawi — powiedział Ayden już bez przekory, ale wciąż lekkim tonem. — Obaj mamy powinności względem naszych rodów.

Sander milczał przez chwilę, rozważając to, co usłyszał. Oczywiście, zdawał sobie z tego sprawę i nigdy mu przez myśl nie przeszło, żeby się przeciwstawić obowiązkom nałożonym na niego z racji urodzenia i wielowiekowej tradycji. Skinął nieznacznie głową.

— Tak — zgodził się. A potem znów się zbliżył, patrząc z determinacją na przyjaciela. — Ale ty swoją znajdziesz dopiero wtedy, gdy ja znajdę już moją. Zgoda?

Ayden skinął krótko głową. Umowę przypieczętowali kolejnym pocałunkiem.

— Tylko wiesz, nie zwlekaj za długo — rzucił niepokornie Ayden, gdy Sander już się podniósł, i teraz strzepywał z ubrania źdźbła trawy, próbując doprowadzić swoją prezencję do porządku. Kiedy padły te słowa, zamarł w pół gestu.

— A co? Tak ci śpieszno w spódnice? — zapytał chłodno, dużo ostrzej, niż miał w zamiarze. — Czy może już masz jakąś pannicę na oku?

Ayden westchnął i usiadł.

— Sander. — Po raz pierwszy w tej rozmowie jego głos rozbrzmiał powagą. — Jesteś królewskim synem, będziesz musiał…

Sander prychnął. Potrząsnął głową, aż wyswobodzone z wiązania na karku włosy opadły mu na twarz.

— To Brennan jest księciem krwi. On przejmie koronę po ojcu.

— Ale jeżeli… Jeżeli twojego brata spotka coś złego…

— O bezpieczeństwo następcy tronu nie wam się martwić, chłopcy.

Głos, który doleciał ich od strony prowadzącego w to miejsce żlebu, nie poderwał ich do gotowości, ale sprawił, że obu zapiekły uszy od napływającej do twarzy krwi. Dragas, który pojawił się na skraju skalnej półki, nie stanowił zagrożenia, ale być narażonym na kpiny towarzysza starszego brata Sandera? Obaj z chęcią by tego uniknęli.

— Książę. — Dragas kiwnął powitalnie głową najpierw ku Sanderowi, a później w stronę Aydena. — Aridan.

— Dragas. — Sander powstrzymał gorączkową chęć sprawdzenia, jak się prezentuje. Przeklęty rumieniec palący policzki i kark był już dostatecznym dowodem zażenowania niespodziewanym pojawieniem się oficera Brennana. Jak to się działo, że po Aydenie nic już nie było znać? — Co ty tu robisz?

— Co wy dwaj tutaj robicie? Ach. — Wzrok Dragasa zatrzymał się na bliźniaczych ranach na przedramionach chłopców, ale pominął ten temat milczeniem. — Miałem was odnaleźć i sprowadzić do obozu. Zaraz się ściemni. Źle by było, gdybyście zbłądzili w górach po nocy.

— Dobrze wiesz, że nam to nie grozi — odpowiedział mu Sander hardo. To nie to, że nie darzył stojącego przed nim oficera sympatią; po prostu towarzyskie i żołnierskie kręgi jego i jego brata nie nachodziły na siebie. — Jak nas znalazłeś?

Na przystojnej twarzy Dragasa pojawił się nikły uśmiech.

— A gdzieżbyście indziej mogli pojechać? Czy to nie ode mnie słyszałeś – czy też raczej czy to nie mnie podsłuchałeś, gdy opowiadałem o tym miejscu Brennowi?

Sander zacisnął usta, zanim nieprzemyślana riposta mogłaby obrazić Dragasa; nie potrzeba im było zatargu z Brennanem. Zamiast niego odezwał się Ayden.

— Więc co to jest? — zapytał, wskazując na kamienne kolumny.

Wzrok Dragasa podążył w tamtą stronę, ale odpowiedź nie przyszła od razu.

— A jak myślicie, co to może być?

— Coś z Wojen…? — zaryzykował Sander. Jemu łatwiej przechodziły przez gardło zakazane słowa, może dlatego, że nigdy nie miały dla niego realnego znaczenia. Co innego Ayden…

— Z Wojen — powtórzył z namysłem Dragas. Powoli zbliżył się do słupów. Obszedł jeden dookoła, zatrzymał się obok drugiego. — Może i z Wojen. Chcemy z Brennanem przyjrzeć się tym symbolom, może uda się czegoś doszukać w Odnalezionych Księgach.

Przesunął palcami po kamieniu, próbując wyczuć żłobienia. Sięgnął do drugiego i… Powietrze przedarł krzyk. Jego ciało wyprężyło się nagle pomiędzy kolumnami, a głowa opadła daleko do tyłu. Dłonie wciąż dotykały kamiennych powierzchni. Jakaś nadnaturalna siła od wewnątrz napinała każdy jego mięsień do granic wytrzymałości, wyrywała z płuc oddech razem z tym przerażającym wrzaskiem. Przez koszulę na piersi Dragasa przenikała niebieskawa poświata czegoś, co nosił pod nią i co jarzyło się teraz niespotykanym w przyrodzie blaskiem.

Chłopcy zamarli, sparaliżowani rozgrywającą się na ich oczach sceną. Zanim zdołali się ruszyć, nagle, tak szybko jak się to rozpoczęło, tak też się skończyło. Dragas opadł na kolana, a potem podparł się jeszcze na uwolnionych z nadprzyrodzonych więzów rękach. Z trudem łapał powietrze w płuca. Ayden pierwszy się przy nim znalazł. Pod zakrwawioną dłonią Dragasa zobaczył przeoraną w bolesnym skurczu do gołej skały trawę i ziemię.

Kiedy Aridan wyciągnął do niego rękę z zamiarem pomocy, Dragas cofnął się gwałtownie, unikając kontaktu.

— Nie — wychrypiał z trudem. — Jeszcze nie.

— Co… co to było? — zapytał szeptem Sander, zatrzymując się za plecami Aydena. Ten potrząsnął głową.

— Nie mam pojęcia — odpowiedział mu równie cicho.

Zapadła noc, zanim Dragas na tyle otrząsnął się z szoku, żeby powrócić o własnych siłach na dół i do obozu.

4.

dziewięć lat wstecz

Starli się z imperialnym oddziałem o zmierzchu. Mrok ciągnący ze wschodu już kładł się głębokim cieniem na żółte od słońca trawy anaeryjskiego stepu. To była pułapka; marnie zaplanowana i przeprowadzona bez wymaganej precyzji, jednak – jak się to okazało – skuteczna. Brenn poległ w boju.

Wnętrze namiotu, w którym Ayden odnalazł Dragasa, tonęło w półmroku, rozświetlone pojedynczym kagankiem. Nawet przy tak marnym świetle poszarzała z upływu krwi twarz oficera odcinała się aż nazbyt wyraźnie od skórzanych posłań i koców.

Spod okryć wystawał skrawek bandaża, opatrujący głębokie cięcie na piersi. Ayden wiedział, że to nie wszystko. Widział, jak Dragas próbował się przebić przez wrogie szeregi do Brennana. Jak imperialne ostrza sięgały go raz za razem, a on ignorował każdą kolejną ranę, tnąc i uderzając na boki, kładąc jednego wrogiego żołnierza za drugim i uparcie prąc do przodu. Większość z nich nie była groźna, jednak dwóch czy trzech przeciwników zdołało poważniejszej trafić. Zwłaszcza cięcie pod biodrem, ciągnące się przez całą szerokość uda ku wewnętrznej stronie – medycy długo nie potrafili powstrzymać krwawienia. Nie umieli zamknąć brzegów rozległej rany. Zupełnie jakby oficer już zdecydował pójść w ślad za swoim dowódcą, towarzyszyć mu w kolejnej wyprawie, i nic nie mogło odwieść go od tego planu.

A jednak został.

Spod półotwartych powiek błysnęło zamglone bólem i leczniczymi naparami spojrzenie. Ayden zbliżył się do posłania, gdy usłyszał wyszeptane wezwanie.

— Sander…? — padło pytanie.

Kiwnął głową, dopiero potem odezwał się głośno.

— Cały.

— …ty?

Milczał chwilę dłużej. Ale czy było warto wspominać kilka zadrapań przy tym, co dzisiaj już widział i na co patrzył teraz?

— Mnie też nic nie jest — zapewnił.

Wydało mu się, że w namiocie rozległo się ciche parsknięcie i odruchowo sięgnął do twarzy, żeby rozetrzeć pozostałość krwi z rozcięcia nad brwią.

— Brenn — szepnął Dragas i Aydena ścisnęło w gardle. Przecież to niemożliwe, żeby Dragas nie wiedział. Nie chciał być tym, który przynosi rannemu takie wieści.

— Książę poległ.

Odpowiedziało mu nikłe skinienie. Może Dragas zdawał sobie sprawę z wyniku walki, potrzeba mu było tylko potwierdzenia.

— Nie mogłeś nic zrobić — dodał jeszcze. — Nikt nie mógł.

Dragas zaczął się śmiać. Cicho i z trudem. Wysiłek, jaki w to wkładał, pozbawiał go resztek sił. Sam śmiech sprawiał mu ból. A mimo to nie przestawał.

Dopiero kiedy Ayden klęknął koło posłania i zamknął dłoń na nieskaleczonym ramieniu rannego, ten opanował się wreszcie. Ale nie umilkł.

— Ja to widziałem. Wiedziałem. I nie zrobiłem niczego, żeby temu zapobiec.

— My wszyscy…

Dragas pokręcił głową, przerywając mu w pół zdania. Zbyt gwałtowny ruch odbił się wyrazem bólu na twarzy, i przez chwilę obaj milczeli, jeden skoncentrowany na odzyskaniu oddechu, a drugi – na jego staraniach.

— Nie zrozumiałeś — szepnął Dragas, kiedy był w stanie znów się odezwać. — Ja to widziałem. Nie dziś; wcześniej. Wtedy… Pamiętasz… Byliście tam, ty i Sander… Jeszcze zanim… Zanim przybyliśmy… tutaj.

Tym razem Ayden pojął od razu, o czym mówił Dragas. Z łatwością przywołał w pamięci scenę sprzed roku. Tym bardziej, że i jemu tamten dzień krążył w myślach i z jego wspomnieniem przyszedł do namiotu. Nie tylko po to, żeby upewnić się, że słowa medyków były prawdziwe i Dragas mocno się trzymał tej strony życia.

Dragas przymknął oczy, nie mogąc znieść przenikliwego spojrzenia Aridana. Odwrócił głowę i zdusił w sobie chęć uniesienia powiek, byle już tylko nie oglądać scen, które prześladowały go od miesięcy. Walka, wrogie natarcie, miecz przenikający pierś Brennana. Krew i gasnące spojrzenie. Wiwat nieprzyjaciela, ból w ciele i w duszy.

Kiedy obrazy, które zostały mu pokazane wtedy na skarpie, zaczęły do niego wracać, ignorował je, wyrzucał z pamięci. Jak miałby rozmyślać o śmierci Brennana? Przeczuwał… Tak, w głębi duszy przeczuwał, że to coś więcej niż wymysły targanego nieopisanym bólem umysłu, ale odrzucił przesądy. Gdyby tylko usłuchał intuicji…

Wtedy, tkwiąc poza czasem między dwoma prastarymi monolitami, miał też inne wizje. Ale błękitne spojrzenie jasnowłosego chłopca i wszystko to, co się z nim wiązało, nie prześladowało go tak, jak szklące się w przerażający sposób czarne oczy Brennana.

Tym bardziej teraz nie miał sił, by o tym myśleć.

— Pamiętam — szepnął Ayden, wyrywając go ze wspomnień. — Ja wtedy… Ja wtedy mówiłem, że coś złego może przydarzyć się Brennanowi. Co jeśli… — Zawahał się, ale nie umilkł. — Co jeżeli to ja sprowadziłem na niego nieszczęście?

Dragas rozchylił powieki. Spojrzał na Aridana, który wpatrywał się w niego wilgotnymi, wystraszonymi i udręczonymi wyrzutami sumienia oczyma. Być może łatwo byłoby potwierdzić obawy tego dzieciaka i odsunąć od siebie odpowiedzialność. Czyż nie mówili, że matka Aydena była…?
Nie. Nie zniży się do bezpodstawnych, bzdurnych oskarżeń.

— Nie, dziecko. — Ayden był młodszy od niego nie więcej niż o pięć, może sześć lat, ale kiedy miał taki wyraz na twarzy, kiedy jego oczy błyszczały powstrzymywanymi łzami, Dragas nie mógł myśleć o nim inaczej. — Nie wierz w to bajdurzenie. Nie przywołasz ani nie sprowadzisz na nikogo śmierci w taki sposób. Nie jesteś odpowiedzialny za śmierć Brennana.

— Żaden z nas nie jest — doleciał ich cichy głos od strony wejścia.

Ayden odwrócił się do Sandera. Książę skinął mu nieznacznie głową. Wszedł głębiej do środka. Wbił wzrok w rannego oficera swojego brata.

— Ty również nie — mówił dalej. — Winny jest cesarski pies, który ośmielił się podnieść przeciw nam oręż. Nie będziemy rozszarpywać się wzajemnymi oskarżeniami. Brennan zginął, my go pomścimy. To jest nasz obowiązek.

Przytaknęli mu obaj. Więcej; Dragas zdobył się na jeszcze jeden wysiłek. Z trudem wygrzebał się spod okryć i z pomocą Aydena – której ten udzielał niechętnie, przerażony efektem tak nierozsądnego działania poważnie rannego mężczyzny – podniósł się z posłania. Zdołał zrobić krok w kierunku Sandera, a potem ciężko opadł przed nim na kolana. Przez chwilę walczył z bólem, utrzymując pion w tej pozycji tylko dzięki silnemu wsparciu Aridana. Gdy Sander ruszył do niego, wyciągnął przed siebie rękę.

— Pozwól — szepnął, starając się brać oddech wolniej i głębiej.

Sander zatrzymał się w pół kroku. Przeczuwał, co nadchodziło, i zdawał sobie sprawę, że popełniłby wielki błąd i głęboko uraził tego dumnego człowieka, gdyby teraz go powstrzymał przed tym, co tamten zamierzał.

— Mów — powiedział, siląc się na tak pewny ton, na jaki było go stać w tym przeklętym dniu.

— Pozwól mi służyć tobie tak, jak służyłem twojemu bratu, wasza wysokość — dokończył oficer, patrząc w szmaty kryjące palety na ziemi. — Lepiej niż jemu, bo jego zawiodłem.

Sander nie chciał mu wchodzić w słowo, ale Dragas nie pozostawiał mu wyboru swoim uporem.

— Nie zawiodłeś. Wszyscy, którzy stali dziś ramię w ramię z nim i z tobą na polu bitwy o tym zaświadczą. Mój brat nie żyje i już powiedziałem, jaki mamy teraz przed sobą cel. Nie chcę już słyszeć o winie i odpowiedzialności za śmierć księcia Brennana.

— Widać twoja łaskawość i przebaczenie nie mają granic.

Czy się mylił, rozpoznając w głosie Dragasa nuty rozgoryczenia? Czy teraz jego oficer zarzucał mu, że nie zbyt mocno przejął się śmiercią brata? Przejął się, czuł ból, któremu nie mógł się teraz poddać, jakże on śmie…

— Sander.

Głos Aydena pozwolił mu zapanować nad nabierającą mocy wściekłością. Tak, przecież nie chciał skierować swojego gniewu na tego człowieka, który wkładał teraz tyle wysiłku w to, żeby zapewnić o swojej wierności.

— Mów — powtórzył, tym razem łagodniej, choć wiedział, że Dragas wolałby znów usłyszeć nakaz, nie prośbę.

— Pozwól mi złożyć sobie przysięgę oddania i lojalności. Będę wypełniał twoje słowo i będę chronił twoje życie za cenę własnego. W imię ojczyzny i w imię korony. W imię Brennana.

Ostatnie słowa dodał ciszej, do siebie bardziej niż do księcia.

Sander popatrzył na Aydena. Ten skinął głową.

— Przyjmuję przysięgę i przyjmuję cię za towarzysza, obrońcę, przyjaciela i radcę. Nie zapominaj o tym, że nie tylko siły twojego ramienia i ostrza twojego miecza od ciebie oczekuję. A teraz… — Sander porzucił oficjalną postawę i osunął się na kolana koło rannego. — Na litość wszystkich bóstw, Dragas, wracaj pod okrycia i daj mi wezwać medyka!

Dragas odwrócił się w stronę Aydena i dodał jeszcze szeptem, na tyle jednak głośnym, że słowa sięgnęły uszu ich obu.

— …a chronić życie księcia Sandera, to chronić ciebie, Aridan.

Po tych słowach siły do końca go opuściły. Nieprzytomny, osunął się w ramiona przytrzymujących go chłopców.

5.

rok wstecz

Wieści o zmierzającym od granicy ilearskim poselstwie nie były ani spodziewane, ani wyczekiwane. Sąsiedzkie stosunki dyplomatyczne niemalże nie istniały, a wzajemne nastawienie, choć oficjalnie neutralne, to w rzeczywistości było nacechowane wrogością. Przygraniczne tereny od lat nie zaznały prawdziwego spokoju, szarpane rajdami to jednej, to znów drugiej strony. A odkąd zginął Brennan, koriańska agresja nasiliła się, bardziej niż w ludność wymierzona w zachwianie wpływów Agellata w jego zamorskiej kolonii.

Rozmowom z przybyłymi, gdy ci stanęli w sali tronowej, podczas gdy ich świta została zatrzymana na dziedzińcu kamiennego zamku, przewodził król. To jednak nie on decydował; z nadania wciąż pozostawał monarchą oraz zwierzchnikiem wojsk korony, ale odkąd Sander osiągnął wiek, usunął się w cień, realną władzę oddając w ręce syna.

Ilearczycy o tym nie widzieli, ale też wiedza ta nie była im do niczego konieczna. Przedstawili swoją sprawę rzeczowo i zwięźle. Oto pismo jaśnie nam panującego wysokości pod rozwagę koriańskiego tronu. Pismo wymaga odpowiedzi; jeśli byłaby ona twierdząca, to poselstwo jest gotowe służyć wszelką pomocą w nawiązaniu rozmów.

Wspomniane pismo składało się z kilku części: bardzo formalnej, poruszającej kwestię konieczności ocieplenia dyplomatycznych stosunków pomiędzy dwoma narodowościami stanowiącymi cywilizowaną część świata po tej stronie morza, propozycję ugruntowania wzajemnego porozumienia oraz dokładny obraz zapłaty. Obraz ten przedstawiał czarnowłosą piękność, ufryzowaną, wymalowaną i wystrojoną według imperialnej mody.

Marienne z rodu de la Varre, rodu panującego w Ilearze, rodu połączonego krwią z Agellatem. Królewska córka, cesarska kuzynka.

To jednak nie to pismo i nie przesłanie posłów przyniosło najbardziej interesujące wiadomości; gdy posłuchanie dobiegło końca, a wokół Sandera pozostali jedynie jego oficerowie, odbyło się jeszcze jedno spotkanie.

Mężczyzna w masce nie potrzebował pism, pieczęci ani emblematów na spływającym z ramion aż do ziemi płaszczu, by obecni wiedzieli, z kim mają do czynienia. Nikt nie stanął mu na drodze do komnaty obrad, nikt go też nie zapowiedział, bo nikt nie zauważył jego przybycia aż do chwili, gdy stanął pomiędzy generałami przed obliczem Sandera.

Podobno Zakon Smoczych Rycerzy swoimi początkami sięgał początków rodzącego się cesarstwa, ale dziś najwyraźniej nie sprzyjał imperialnym interesom jeśli sądzić po słowach, które oferował im przybysz. A wieści, które miał im do przekazania sprawiły, że przed koriańską ambicją otworem stanęła droga, jakiej istnienia dotąd nie podejrzewali nawet w najśmielszych snach.

6.

pół roku wstecz

Ayden odnalazł Sandera w jednym z jego prywatnych gabinetów. Książę siedział w fotelu, z pucharem pełnym wina w dłoni, zapatrzony w noc za oknem – jasną od pochodni krzątającej się na dziedzińcu służby. Pojedynczy, drgający nad ustawionym na stole kandelabrem płomyk rzucał na jego twarz tańczący cień włosów, które wymknęły się z wiążącej je wstążki.

Ayden cicho zamknął za sobą drzwi i się o nie oparł. Książę nie zauważył jego wejścia.

Ciemne oczy płonęły odbitym blaskiem świecy, palce prawej ręki aż zbielały od siły, z jaką wbijały się w twarde, polerowane drewno rzeźbionej poręczy, mocno zaciśnięte wargi niemal straciły barwę. Nietrudno było odgadnąć, o czym myślał.

Już tylko ta noc dzieliła ich od rozpoczęcia kolejnego etapu planu, który miesiące temu zasugerował im rycerz w masce. Podsunął im ogólną ideę, którą Sander momentalnie podchwycił i tak długo nad nią pracował, aż miał pewność, że ich wspólne działania przyniosą maksimum dostępnych w rozwijającej się sytuacji korzyści.

Puchar powędrował do góry, uniesiony bardziej siłą odruchu niż realną potrzebą skosztowania wina. Sander znieruchomiał, kiedy jego błądzący wzrok natrafił w końcu na postać Aridana.

— Ayden. Nie widziałem kiedy… — urwał i zamiast dalszych tłumaczeń uśmiechnął się, dając wyraz zadowoleniu z towarzystwa.

Ayden odepchnął się od drzwi i wszedł głębiej do komnaty.

— Wyglądasz na zmęczonego.

— Jestem zmęczony.

— Więc czemu jeszcze nie śpisz?

Sander zatopił wzrok w winie, a po chwili wrócił spojrzeniem do okna. Po uśmiechu nie został ślad.

— Dlaczego ty nie śpisz? Wyruszacie z pierwszym brzaskiem.

— Jedna nieprzespana godzina więcej niczego nie zmieni. — Ayden zatrzymał się przy oknie. Na dole wciąż jeszcze trwały przygotowania przed ich – jego i Dragasa – podróżą ku granicy, a później ku ilearskiej stolicy. Służba znosiła juki, by przed świtem móc je przytroczyć do mocnych, górskich koników. Torby były wypełnione bogatymi podarunkami Sandera dla Marienne, kutymi przez najlepszych rzemieślników mieczami przekazywanymi w geście dobrej woli i jako wstęp do nawiązania kupieckich kontaktów, w końcu zapasami na drogę. Górskie szlaki były zbyt niebezpieczne dla wozów o tej porze roku, stąd też ich kawalkada od chrap pierwszego zwierzęcia po ogon ostatniego będzie się ciągnęła przynajmniej na milę.

— Jedna nieprzespana noc więcej niczego nie zmieni — odparł mu Sander dokładnie takim samym, pozbawionym emocji głosem.

Ayden nie odrywał spojrzenia od krzątaniny na dole. Nie odezwał się. Ale Sander nie wytrzymał długo w ciszy.

— Myślisz, że dobrze robimy?

— Oczywiście. — Aridan spojrzał na księcia ponad ramieniem. — Masz wątpliwości?

— Narażamy się na wojnę z cesarstwem. Co ja mówię, narażamy! To nie skończy się inaczej, jedynie wojną.

— Przecież ty kochasz wojnę.

Sander obdarzył go za tę uwagę takim spojrzeniem, że Ayden nie zdołał w porę pohamować cichego śmiechu.

— To skończy się dokładnie tak, jak sobie zaplanowałeś — dopowiedział, porzucając miejsce przy oknie i wracając do Sandera. — Wszystko pójdzie zgodnie z twoim planem. Poślubisz Marienne, zasiądziesz u jej boku na ilearskim tronie jeszcze zanim dostanie ci się korona ojca. Twój syn otrzyma obie, zjednoczy w swoich rękach oba królestwa. Jako cesarskiemu kuzynowi należeć mu się będzie cesarska cześć.

— Wierzysz w to?

Intensywność spojrzenia, błyszczącego od alkoholu i może jeszcze czegoś, czemu żaden z nich nigdy nie próbował nadać nazwy, docierała do najgłębszych zakamarków duszy Aydena. Przymknął oczy, czując potrzebę odgrodzenia się od emocji rozpalających źrenice Sandera. Uniósł powieki dopiero wtedy, gdy miał pewność, że da radę stawić im czoła.

— Wierzę w ciebie — odpowiedział.

— Ayden…

Pomylił się.

Odłożył kielich księcia na stół, a potem uległ jego ponaglającej dłoni, pociągającej za sprzączkę pasa w dół. Bezceremonialnie osunął się na kolana.

— Wierzę w ciebie — powtórzył ciszej, ale z nie mniejszą determinacją niż za pierwszym razem.

Pocałunek nie różnił się od ich wielu poprzednich, a jednocześnie nie przypominał żadnego. Zbyt krótki, zbyt pośpieszny, za intensywny, a przy tym też zbyt ostrożny.

Sander tego nie zaplanował, Ayden był pewien, bo inaczej nie musiałby bezskutecznie czekać na zaproszenie do książęcych komnat. Sander zniknął im z oczu tak nagle i bez jednego słowa. Teraz jednak…

— Egoista ze mnie — szeptał. Chciał pozwolić mu odejść, szczerze chciał, ale teraz, gdy Ayden znalazł się już tak blisko, gdy obaj uświadomili sobie, że to ostatni dzień ich dotychczasowego życia, nie był w stanie go stąd wypuścić. Jego dłonie już zabłądziły w sznurowania koszuli Aridana, rozplątując kolejne supły. — Wyruszacie o świcie, nie powinienem przetrzymywać cię przy sobie o tej porze.

— Nie ma innego miejsca dla mnie w tej chwili — odpowiedział mu Ayden równie cicho. — Tu…?

— Nie. — Odsunął go od siebie i wstał, zbyt gwałtownie, nieuważnie. Ale żaden z nich nie miał teraz głowy do przejęcia się przewróconym kielichem i spływającym ze stołu winem. — Nie. Nie tu.

Od książęcej sypiali dzieliła ich odległość kilku kroków i niezamknięte, nie stanowiące przeszkody drzwi.

*

Rano Sander pożegnał wyjeżdżających w jego imieniu z poselstwem oficerów mocnym uściskiem dłoni i władczym, nie znoszącym sprzeciwu „uważajcie”. Miną długie tygodnie, może nawet miesiące, zanim przyjdzie im się znów spotkać. Ale ich obowiązkiem było wyruszyć w drogę, jego – pozostać tutaj.

7.

teraz

— To on, prawda?

Aridan wskazał brzegiem pucharu jasnowłosego chłopca, opartego o balustradę pałacykowego tarasu, który zdawał się być całkowicie pochłonięty tym, co działo się poniżej, na dziedzińcu i w rozciągających się wokół ogrodach, ale w rzeczywistości więcej uwagi poświęcał ich dwójce, raz po raz rzucając im ukradkowe spojrzenia.

Na twarzy Dragasa zaigrał nikły uśmiech.

— Co za on? — zapytał, mącąc nieostrożnym ruchem rubinową toń wina w kielichu. Wbrew swoim słowom doskonale wiedział, co Ayden ma na myśli. Nie udawał nawet, że nie chce o tym rozmawiać. Droczył się tylko, bo od samego rana towarzyszył mu doskonały nastrój.

Ulga, jaka zalała Aydena po tych słowach, nie była spodziewana, ale też i nie niechciana. Nigdy wcześniej sam nie nawiązał do wizji, jakie lata temu stały się udziałem Dragasa. Bardzo długo sprowadzały się one jedynie do tego, że Dragas widział śmierć Brennana, zanim ta rzeczywiście nastąpiła. Musiało upłynąć wiele lat, by opuściło go dręczące poczucie winy. Opuściło – bądź też pozwoliło zepchnąć się w zakamarki umysłu, w które Dragas już nie zaglądał.

To było kilka lat temu – dwa, może nawet i trzy – gdzieś w samym środku Ziem Niczyich, gdzie do nogi wybijali kolejne cesarskie oddziały, a przy okazji zdobywali osadę za osadą stepowych ludów. Takie osady zwykle nie stanowiły wyzwania, w głównej mierze zamieszkane przez kobiety i dzieci, i tylko niewielką ilość mężczyzn zdolnych posłużyć się bronią. Chętniej witane przez żołnierzy były starcia z wędrującymi bandami grabieżców, którzy doskonale odnajdywali się w rzeczywistości nieustającej wojny, gdzie granice pomiędzy zaangażowanymi stronami pozostawały w ciągłym ruchu. Nie jeden raz i nie dwa w tych bandach odnajdywali zbiegłych złoczyńców i dezerterów każdej z nacji, jaka kiedykolwiek postawiła nogę na ziemiach nie należących do nikogo.

To było kilka lat temu, po jednym z większych zwycięstw nad najemnymi żołnierzami noszącymi barwy Agellata. Tak się jakoś stało, że i on, i Dragas znaleźli się poza granicą świętującego obozu – z mocną wódką w bukłaku i brakiem ochoty na powrót w krąg rozpraszających mrok nocy potężnych ognisk.

Popijając na zmianę ścinający z nóg trunek, rozmawiali o wielu rzeczach. On sam wtedy przyznał się do porzuconej już myśli o odnalezieniu śladów klanu matki w stepie. Żołnierz – oficer – nie powinien rozpraszać swojej uwagi dziecinnymi mrzonkami. Dragas patrzył na niego długo, nic nie mówiąc. A kiedy się odezwał, to po raz pierwszy – i po raz ostatni jednocześnie, wspomniał mu o jasnowłosym, błękitnookim chłopcu, który z jakiegoś powodu był dla niego ważny. Miał stać się dla niego ważny.

Może dzisiaj udzielił mu się dobry humor towarzysza i tak wpłynęła na niego atmosfera zabawy w letniej posiadłości ilearskiego monarchy, że o tym wspomniał? Dragas wyraźnie nie miał mu za złe pytania.

— Powiedz, że to on, inaczej będę zmuszony przyjąć, że z niezrozumiałych przyczyn zaczęli pociągać cię niedorośli chłopcy.

— Niedorośli? — Uśmiech Dragasa stał się wyraźniejszy. — Przyjrzyj mu się.

Następne słowa powiedział ciszej, przysuwając się bliżej, tak że jego wargi otarły się o mieniące się w słońcu miedzią włosy.

— W jego wieku ty i Sander już dawno mieliście fizyczną inicjację za sobą.

Kąśliwe odpowiedzi nie leżały w naturze Aydena, więc zamiast silić się na taką, od razu wrócił do tematu ilearskiego chłopca.

— I co? Teraz, jak go spotkałeś, wiesz już, czemu… Żywioły… — Zająknął się, bo słowo, chociaż rodzime, zabrzmiało obco. Nie uległ jednak wpajanym w dzieciństwie przesądom. — …Żywioły ci go pokazały? Bo chyba nie po to, byś go nauczył koriańskiej sztuki miłości?

Widać pewnych uwag jednak nie mógł sobie darować.

Dragas parsknął śmiechem. Błysnął zębami w pełnym satysfakcji uśmiechu, gdy dzieciak odwrócił się w ich stronę, a potem, speszony, wrócił pospiesznie spojrzeniem do dziedzińca.

— Mam zamiar z nim porozmawiać. Zobaczymy, co sam ma do powiedzenia o sobie.

Ayden westchnął z rezygnacją.

— Szukasz kłopotów. Nie dość ich mamy?

— Od miesięcy tkwimy w politycznych dysputach, giniemy w dyplomatycznych notach, wzajemnie przerzucamy się startymi na proch frazesami. Nic, tylko słowa, słowa, słowa. Gdzie twoja żądza przygody?

— Umarła, starta na proch razem z frazesami… — Aridan dopił wino i odstawił pusty kielich na tacę służącego, czuwającego nad dostępem do trunków gości zgromadzonych na tarasie. — Skoro ma cię to rozerwać, to baw się dobrze. W międzyczasie ja dołączę do towarzystwa naszej przyszłej władczyni na dole.

W drodze do schodów odprowadzał go melodyjny śmiech towarzysza. Jego poważniejszego, przez moment niemal współczującego spojrzenia, nie był już świadomy.

*

Następny dzień nie miał w sobie już nic ze swobodnej radości poprzedniego.

Pięćdziesiąt dwie zaprzężone w szóstki koni karety, reprezentujące najwyżej postawione rody, przemierzyły przybrane girlandami, wieńcami i bogato zdobionymi szarfami ulice stolicy. Pomiędzy nimi – dwie przeszklone, prowadzone przez śnieżnobiałe ogiery w mieniących się srebrem uprzężach. Jedna wiozła Marienne, wystrojoną w suknię, której blask oślepiał, gdy padało na nią słońce. W drugiej zasiadł król wraz z królewiczem. Za tymi szklanymi cudeńkami, jakich ludność Ilearu jeszcze nie widziała, wierzchem jechali Aridan i Dragas, obaj w paradnych mundurach, przewodząc własnej części ślubnego orszaku.

Mieszkańcy stolicy, ale nie tylko oni – również ludzie z okolicznych wsi i miasteczek – wypełnili ulice wzdłuż trasy przejazdu karoc. Nie brakowało tradycyjnych strojów, nie brakowało muzyki, ani wiwatów, chociaż te ostatnie nie dobiegały z gardeł wszystkich zgromadzonych. Byli i tacy, którzy milczeli, chmurnie obserwując widowisko przygotowane przez dwór.

Śluby odbyły się w zamkowej kaplicy, i tam miejska ciżba nie miała już wstępu. Marienne wkroczyła w chłodną, rozświetloną blaskiem tysiąca świec przestrzeń, trzymając dłoń w koronkowej rękawiczce na dłoni Aridana, który reprezentował jej przyszłego małżonka.

Nie patrzyła na niego, gdy wypowiadali słowa przysięgi. Unikała jego spojrzenia nawet wtedy, gdy już złożyli podpisy na odpowiednich dokumentach. W trakcie uroczystego posiłku, otwierającego trwający aż do późnej nocy bal dla dworu, nie zaszczyciła go ani słowem, które nie byłoby wymagane dworskim ceremoniałem. Innym słała promienne uśmiechy, prowadziła z nimi rozmowy, w których nie brakowało jej wdzięcznego śmiechu. Koriańskie panny sprawiały wrażenie jej najlepszych przyjaciółek i nawet Dragas nie mógł narzekać na brak jej przychylności.

Widać cień Sandera kładł się na nim zbyt mocno, by Marienne mogła dziś zaakceptować jego towarzystwo.

Nie winił jej. Ze wszystkich sił starała się zachować swój majestat królewskiej córki, chociaż w jej oczach nie bladł strach. Nietrudno było zgadnąć, czego się lęka: obcego miejsca, kultury osławionej jako okrutna i barbarzyńska, nieznanego jej człowieka, z którym miała dzielić życie. Nie potrafił odnaleźć w sobie ani krzty potępienia dla tej dziewczynki – nie dziecka, ale też jeszcze nie kobiety, u której przez te wszystkie miesiące ani razu nie dostrzegł śladu łez. W Marienne drzemała siła, z jakiej nie zdawała sobie jeszcze sprawy, ale która już wkrótce się przebudzi. Koło losu nabiera rozpędu…

Niezwykła karoca jeszcze tego samego dnia wyruszyła ku granicy w obstawie oddziału złożonego z żołnierzy obu stron tego mieszanego małżeństwa. Tym razem w przeszklonym wnętrzu z Marienne jechały trzy Korianki, które sama sobie wybrała spośród przysłanych jej panien. Przed wyjazdem zgodzili się z Dragasem, i tak samo przystały na to dziewczęta, że tym razem urodzenie i pozycja ustąpią miejsca sympatiom młodej mężatki, zmierzającej ku temu, co jeszcze nie poznane.

Mijane miasteczka witały ich przybranymi ulicami i wiwatami, słabnącymi wraz ze zmniejszającą się odległością od granicy i przerzedzającymi się szeregami ilearskiego wojska.

Mały myśliwski dworek w puszczy leżącej u stóp gór przywitał ich już zupełną ciszą. Marienne oczekiwała, że to tylko kolejne miejsce postoju przed dalszą drogą. Ayden nie wyprowadził jej z błędu od razu.

Nie, śliczna, dumna księżniczko. Nic już nie potoczy się tak, jak się tego spodziewasz. Koło losu właśnie przyspieszyło, porywając cię w odmęty zmieniającej się historii. Ciebie, a razem z tobą wiele istnień, których teraźniejszość i przyszłość uległy nieodwracalnej zmianie.

8.

wkrótce

Marienne podniosła się z obłożonej obszytymi złotem poduszkami kanapy, kiedy zza szczelnie zaciągniętych kotar dobiegły dźwięki poruszenia na dziedzińcu. Wrota skrzypnęły, podniesione głosy strażników odbiły się echem od drewnianych ścian i palisady, końskie kopyta zagrały na kamieniach. Stanęła przy oknie i ostrożnie, nie chcąc zdradzić swej ciekawości, odsunęła ciężki materiał.

Aridan wrócił. Wyruszył gdzieś samotnie o świcie. Marienne nie potrafiła spać w tym miejscu, budziła się w nocy i potem sen nie przychodził aż do czasu, gdy słońce wzbijało się wysoko ponad linię horyzontu.

Aridan zsunął się zręcznie z siodła, zdarł rękawice i poklepał pieszczotliwie szyję swojego siwego ogiera, po czym ze śmiechem rzucił coś do młodziutkiego stajennego, który trzymał już uzdę siwka w dłoni. Chłopak skinął głową, wyszczerzony radośnie, zupełnie niespeszony zbyt swobodnym zachowaniem Aridana, i odszczekał mu nawet coś wesoło, zanim pociągnął konia w stronę wrót stajni, by tam się nim zająć.

Marienne zmarszczyła nos z obrzydzeniem. Takie bratanie się z pospólstwem byłoby nie do pomyślenia na dworze jej ojca. Ba, żaden z możnowładców, żaden szlachetnie urodzony nie pozwoliłby na taką bezczelność byle chłopkowi! Wstrętne.

Któryś z pełniących na dziedzińcu wartę żołnierzy zawołał posła, sprawiając, że zboczył ze swej drogi ku dworkowi. I znów: wybuch melodyjnego śmiechu po dzielonym między sobą żarcie.

Wstrętne, to mało powiedziane.

Spojrzenie Aridana pomknęło niespodziewanie w górę, ku jej pokojom. Musiał zrobić to odruchowo, a może pojawiła się w ich rozmowie, może nawet w tym żarcie, bo kiedy zamarł w bezruchu, jasnym się stało, że nie spodziewał się jej w oknie.

Zaciągnęła gwałtownie zasłonę.

Aridan razem z Dragasem prowadził rozmowy z jej ojcem. W miejsce dziedzica tronu Korii stanął u jej boku, by złożyć małżeńskie śluby. Później razem z nią przyjechał tu, do tego miejsca. Czekamy na Sandera, powiedział. Dotrzymywał jej towarzystwa na tyle, na ile mu pozwalała. Jako jedyny rozmawiał z nią w jej języku, bo odkąd opuścili stolicę, jej nowe dwórki odmówiły posługiwania się językiem innym niż ich ojczysty. Miały taki przykaz, wiedziała o tym, jednak i tak czuła urazę. Ayden też z pewnością otrzymał podobne polecenie – przyszła królowa powinna używać języka poddanych – jednak lekceważył rozkazy. Nie zapytała nigdy, dlaczego, ale była mu wdzięczna za ten gest. Skrycie; głośno nie przyznałaby tego ani przed nim, ani nawet przed sobą.

Gdyby Aridan był jedynym znanym jej Korianinem, nie uwierzyłaby w te wszystkie opowieści, jakie krążyły na dworze o wschodnich sąsiadach. Nie był ani dziki, ani nieokrzesany. Miał jasne oczy o łagodnym spojrzeniu, w których ani razu nie dopatrzyła się żądzy krwi czy okrucieństwa. Był taktowny i z całą pewnością otrzymał staranne nauki. Od pierwszego dnia rozmów traktował ją jak swoją przyszłą królową, nie jak przedmiot targu. Dragas taki był – dla niego była tylko przetargową kartą. Owszem, mówił do niej z szacunkiem, kłaniał się głęboko, ale to wszystko było na pokaz, wiedziała o tym dobrze! Liczył się cel, do jakiego zmierzał, nie jej osoba. Dragas budził w niej niechęć, wyraźnie widziała drapieżną naturę ukrytą pod szatą dyplomacji i uprzejmości.

Niespodziewanie w jej pamięci rozbłysła scena, która rozegrała się na tutejszym dziedzińcu kilka dni po ich przybyciu. Aridan jak dziś wrócił z jednej z pierwszych swoich wypraw w las. Wciąż odmawiał wyjazdu w dalszą drogę i wciąż nie zdradził jej prawdziwego powodu postoju w sercu leśnej głuszy. Wybiegła ze swoich pokoi na podwórzec, by zażądać odpowiedzi. A tam zatrzymała się jak usadzona w miejscu.

Brak kurtki i koszuli, i odrzucone do tyłu pociemniałe od wody włosy sprawiały, że oczy Aydena jeszcze bardziej niż zwykle zwracały uwagę. Niebieskozielone – jak morska toń w słoneczny dzień. Nie mogła oderwać od nich spojrzenia, nie mogła przestać się zastanawiać, co się kryło w ich głębi.

Nie wydawał się zaskoczony jej nagłym pojawieniem się. Skinął jej głową na powitanie.

— Wasza Wysokość.

Wzrok Marienne ześlizgnął się od oczu niżej – na usta, na ramiona i pierś śladem spływających z mokrych włosów kropli wody. Lśniące w słońcu strużki niknęły dopiero w krawędzi spodni.

Zamknęła oczy. Zdusiła w sobie rosnące zmieszanie. Aridan nie wydawał się zmieszany; to, że półnagi stał przed swoją królową nie wywierało na nim żadnego wrażenia. Łagodny uśmiech wypalił pod powiekami swój znak, tak samo jak ta morska zieleń, więc nie miała wyjścia, musiała na powrót je unieść, by pozbyć się niechcianych obrazów. Cóż, zła taktyka, jak się okazało, gdy na moment znów utonęła w jego oczach. Jak wiejska dziewka zauroczona przystojnym szlachciurą…!

Nie spodziewała się, że jego ciało znaczy tyle blizn. Tylko ta przechodząca przez łuk brwiowy była jej znana, reszta… Bogowie! Skóra cięta mieczem na piersi, szeroka szrama biegnąca z boku tuż nad biodrem przez brzuch aż pod materiał spodni, trzy mniejsze, ale i tak wyraźne na ramieniu, o cal mijające szyję i zahaczające o obojczyk. Nie wyglądał na wojownika, nie zachowywał się jak wojownik, a jednak niewątpliwie nim był. Jednak nie te ślady ran przykuły jej uwagę najbardziej. Nie wiedząc nawet dlaczego, zapatrzyła się w wąską, długą do łokcia szramę na przedramieniu.

Równa blizna nie rzucała się w oczy i tym wyróżniała się na tle innych, poszarpanych i odcinających się mocno od opalonej skóry. Aridan, gdy zauważył jej zainteresowanie, obrócił rękę tak, że znak znalazł się poza zasięgiem jej wzroku. Sięgnął po koszulę.

— Mogę czymś służyć Waszej Wysokości? — zapytał, narzucając na siebie materiał, który od razu przyklejał się tam, gdzie skóra pozostała wilgotna.

Potrząsnęła głową, aż misternie przygotowana fryzura rozsypała się pod wpływem gwałtowności jej zaprzeczenia. Na usta pchało się pytanie, z którym się tutaj zjawiła, ale go nie zadała. Odwróciła się i, pilnując się, żeby nie puścić się biegiem, wróciła do swoich pokoi.

Mimo silnej chęci, nie spojrzała za siebie ani razu.

Teraz każde jej kolejne spotkanie z Aridanem wywoływało nagły napływ rumieńca na twarz, ale udawała, że wcale tak nie jest. A on ani słowem nie przekroczył wyznaczonych granic postawionych pomiędzy królową a oficerem. Czasem tylko wydawało się jej, że czuje na sobie czyjeś spojrzenie, ale nie, ani razu, gdy się odwracała, by to sprawdzić, nie natrafiała na morską zieleń oczu Aydena.

*

To było już po przybyciu Sandera do leśnej posiadłości. Po jego rozmowie z Marienne, po której szloch pogrążonej w żałobie za ojcem córki dał się słyszeć zza drzwi książęcych pokoi.

Ayden stał wtedy pod tymi drzwiami, gdy Sander już odszedł, pozostawiając swoją małżonkę samą z ogromem bólu, jaki przysporzyła jej polityczna potyczka, rozgrywająca się ponad jej głową. Stał wtedy pod drzwiami, ale nie wszedł do środka. To nie było jego miejsce, by pocieszać przyszłą władczynię Korii i Ilearu.

Nie omieszkał się jednak wypomnieć Sanderowi jego niedelikatnego zachowania.

W odpowiedzi usłyszał coś, co całkowicie go zaskoczyło.

— Lubisz ją.

W słowach kryło się oskarżenie, ale w tonie głosu i w oczach księcia jeszcze nie. Głaskał sokoła, który usiadł mu na przedramieniu, zadowolony z chwilowej uwagi bez kobiecych krzyków i kobiecej histerii.

— Ty mógłbyś polubić ją bardziej. To twoja żona — odpowiedział.

— Mhm. Jest piękna, ma charakter. — Sander nadal koncentrował się na sokole. — To nie uległa, mdlejąca panna, o jakich słyszeliśmy na dworze. Widać, że płynie w niej krew boskich przodków Imperatora.

— To prawda.

Dopiero przy tych słowach książę oderwał wzrok od lśniących piór drapieżnego ptaka.

— Dragas wspominał w jednym ze swoich pism, że ty i ona nie macie ze sobą najlepszych stosunków. Że Marienne nie jest do ciebie nastawiona przyjaźnie. Sam tego nie zauważyłem. Czyżby coś się ostatnio zmieniło?

Ayden znieruchomiał pod uważnym spojrzeniem swojego księcia. Wytrzymał napór oskarżenia, które nie chowało się już tylko w starannie dobranych słowach. Odpowiedział spokojnie, nie dopuszczając do głosu emocji, jakie w nim zapłonęły.

— Niechęć, o jakiej musiał napisać ci Dragas, nigdy nie wychodziła z mojej strony, to prawda. Jeśli natomiast coś się zmieniło w zachowaniu Marienne… Nie jestem jej wrogiem i nie chciałbym, żeby postrzegała mnie w taki sposób.

— Nie? — Sander zmusił sokoła do powrotu na drążek. Potem zatrzymał się przed Aridanem. — Taka odpowiedź ma mnie zadowolić?

— Co chciałbyś usłyszeć? — zapytał Ayden, znów nie ulegając sile wbitego w siebie spojrzenia. Jego własne wyraźnie nawoływało: powiedz głośno to, o czym myślisz. Kogo oskarżasz? Mnie, ją, nas oboje…?

Wyraz na twarzy księcia złagodniał. Przesunął palcami po policzku przyjaciela.

— Wybacz — szepnął. — To trudny okres. Zastanawiałem się, jak inaczej rozwiązać tę sprawę, ale nie znalazłem odpowiedzi.

Ayden przymknął oczy pod wpływem pieszczoty, w jaką zamienił się dotyk księcia.

— Już nie pamiętasz. Obiecałem ci, że nie znajdę dla siebie kobiety, dopóki ty nie znajdziesz swojej. Nie zacząłem nawet szukać. Myślisz, że mógłbym…? — Przywarł w pierwszym odruchu do jego dłoni, ale niemal od razu opamiętał się, odwrócił głowę. — Teraz ty masz żonę.

— Ayden…

Aridan nie pozwolił mu dokończyć.

— Masz żonę.

— To niczego nie zmienia.

— To wszystko zmienia.

Sander potrząsnął głową. Jeszcze raz spróbował nakierować jego spojrzenie ku sobie.

— Ayden, nigdy tak nie mówiliśmy.

— Bo nigdy o tym nie rozmawialiśmy. A ja nie wiedziałem jak to będzie.

— Ayden, posłuchaj…

— Nie. To ty posłuchaj. — Aridan zrobił krok do tyłu, zwiększając między nimi odległość, potem jeszcze jeden, dla pewności. Dłoń Sandera, pozbawiona oparcia, opadła do jego boku. — Stosunek Marienne do mnie rzeczywiście uległ zmianie. Możesz być pewien, że z mojej strony nigdy nie odczuła ku temu zachęty i to się nie zmieni. Lepiej jednak będzie, jeśli nie wrócę z wami do Ilearu. Lepiej dla wszystkich.

Sander długo milczał. Myślał. Już nie jak przyjaciel, już jako dziedzic korony i zwierzchnik wojsk, których częścią był Ayden. W takim też tonie w końcu się odezwał.

— Nie pozwolę ci wrócić do domu. To jeszcze nie czas. Potrzebuję cię tutaj, na miejscu.

— W takim razie nie każ mi wracać z wami do stolicy. Znajdź dla mnie inne zadanie.

Na moment poprzez monarsze spojrzenie przebiła się iskra bardzo osobistego zawodu.

— Tego chcesz?

Ayden kiwnął krótko głową.

— Skoro tego chcesz. Pomyślę. Niczego nie obiecuję, ale pomyślę.

— Tyle mi na razie wystarczy — zapewnił go Ayden. Cofnął się w stronę drzwi. W progu odezwał się jeszcze. — Masz szczęście. Marienne będzie idealną żoną i idealną królową, nawet, a może: przede wszystkim w zaistniałych okolicznościach. Nie zepsuj tego.

Cicho zamknął za sobą drzwi, nie tylko do tamtego pokoju.

Pozostały mu dawne sny o stepach, pustych aż po horyzont, i czekanie, aż Sander zwolni go z rozkazu i pozwoli tam wyruszyć. A jeśli w tych snach niebo czasami ciemniało do barwy spojrzenia, jakim pożegnał go książę, a lśniące pióra krążących nad wysuszoną ziemią kruków przywodziły na myśl loki królowej, to nic. Sen-mara…

7 uwag do wpisu “Interludium

    • Nie chcę nikogo wpędzać w smutek, ale cieszę się, że tak odbierasz ten tekst. Druga strona sojuszowej monety. Nikomu nie jest łatwo.
      (A naprawdę to dlatego, że dręczymy tych, których kochamy. A ja bardzo, bardzo ❤ Aridana.)

      Polubione przez 1 osoba

      • Skoro z drugiej strony monety nikomu nie jest łatwo, to gdzie jest ta pierwsza, ja się pytam? xD Bo póki co to tu nikomu się nie przelewa! 😀
        Tak i wiem, jak to jest z tym dręczeniem ukochanych postaci. Dlatego w mojej pisianinie głównemu bohaterowi tak spieprzyłam życie, że chyba bardziej się nie da. :3 To pewnie dlatego tak bardzo ze mną nie współpracuje. Odgrywa się.

        Polubienie

  1. Zbyt wcześnie się skończyło! Mam wrażenie, że gdzieś umyka Mi co najmniej połowa rozdziału!
    Smutno coś się zrobiło :c
    Z niecierpliwością czekam na następną notkę i życzę powodzenia w jej pisaniu 😀

    Polubione przez 1 osoba

  2. Przez cały czas, gdy czytałam starałam się powstrzymać łzy. Nie udało się…popłynęły. Tak cudnie się czytało, eh mam nadzieję, że ta historia będzie miała szczęśliwe zakończenie, choć okupione wieloma jeszcze zawirowaniami. Takie tam życzenie czytelniczki 🙂

    Polubione przez 1 osoba

  3. Nie wiem, czy jeszcze przeczytasz ten komentarz zwracając uwagę na czas, ale może kiedyś zerkniesz i kolejny raz dowiesz się, że jesteś niesamowita. Masz świetny styl pisania, taki wciągający, wypełniony emocjami. Świetne opisy, w szczególności oczu. Uwielbiam coś takiego, takie zagłębienie się w coś, co przez chwilę jest głównym tematem rozmowy. Niemniej jednak zakończenie wywołało we mnie smutek, bo to kolejny raz, kiedy miłość przegrywa z rzeczywistością. W dodatku te dawne nakazy o posiadaniu żony i braku akceptacji innego wyboru sprawiają, że mi słabo. Nie wyobrażam sobie siebie w takich czasach, wśród takich zasad. Może dlatego tak to przeżywam. Cudownie, że mnie do tego zmusiłaś. Uwielbiam takie autorki i choć przybyłam tutaj, by przeczytać jakąś krótką historię, tak zajrzę do twoich opowiadań. Myślę, że to będzie kolejna świetna lektura.

    Pozdrawiam.

    Polubienie

Dodaj komentarz